Drogiej E.
Dziś świętuje baaardzo okrągłe urodziny…
:-)
Wszystkiego wspaniałego!
piątek, 30 kwietnia 2010
czwartek, 29 kwietnia 2010
Botanika. Na uspokojenie.
środa, 28 kwietnia 2010
Nonsensy.
Dzis herbaciane...
Dla odmiany.
Zamiast porannej kawy. Na zimno ;-)
Lubię tę wlasnie chwilę. Kiedy M. zasypia po porannym (dzis nawet wczesnoporannym) baraszkowaniu w rodzinnym lóżku, po slusznej porcji wyglupów, laskotek i radosnych chichotów... I po porządnym sniadaniu...
To moj czas: na zorganizowanie dnia, na szybki przegląd prasy, na powieszenie prania ;-) No i na herbatę (dzis) lub kawę (najczęsciej).
Teraz siadam do korespondencji, do papierów i... zaglądam tu. I tu, i tu i tam ;-)
U nas dzis będzie się dużo dzialo. Mamy zaplanowanych masę zajęć - pewnie dotrzemy do domu późnym wieczorem dopiero...
Fajny dzień się zapowiada :-)
Środa. Środek. Lubię tę częsć tygodnia!
Dobrego dnia!
PS. Lawendowych lakomczuchów ;-) zapraszam pod lawendowy wpis z poniedzialku. Jest i przepis i namiary na susz...
wtorek, 27 kwietnia 2010
Doręczono.
Do re mi fa sol...
Skoro każdy za czymś tęskni...
Mam tak zawsze kiedy pada...
Sięgam po magazyny o podróżach. Tęsknię. Marzę. Wspominam.
Nie tylko zresztą ja ;-)
A M. uparcie zwiedza pokój. Cale mieszkanie.
Dzis od rana mierzy się w fotelem wiklinowym. To baaardzo interesujący mebel!
A szuflady? Otwieranie, zamykanie, otwieranie, zamykanie... Wspaniala sprawa!
Segregatory. Dokumenty. Donica. Niestety dostęp natychmiast ograniczono :-( Chwilowa rozpacz... I kolejne poszukiwania.
I odkrycia.
Pedaly pianina. To dopiero zabawa! Ruchome! I to aż trzy!!! Tu pobędę dlużej! Ha!
Bo deszcz pada i pada... I spacer będzie krótki...
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
Lawenda.
Używacie w kuchni lawendy? Świeżej? Suszonej?
Ja upiekłam kiedyś ciasteczka. Maślane. Z lawendą właśnie.
W smaku nieziemskie…
Dodaję też odrobinę suszonych kwiatów do herbaty. Czasami.
Ale zapasy powoli się kończą…
Niestety.
Opactwo Sénanque w pobliżu Gordes? Albo maleńka wioska Sault? A może po prostu Grasse? Albo Aptu?
Zastanawiam się gdzie widziałam najpiękniejsze pola lawendowe…
Dobrze by było uzupełnić zapasy :-)
O tegorocznych wakacjach pomyślimy nad talerzem lawendowych ciasteczek…
Wieczorem.
niedziela, 25 kwietnia 2010
...i ślubuję Ci...
Nasz ślub był zdecydowanie bardziej kameralny. Nawet celowo unikaliśmy słowa „wesele” w trakcie przygotowań. Garden party – to prędzej. Choć w ogrodzie się nie odbywało.
I całe szczęście.
Bo padało okrutnie…
Pierwsze, ciężkie krople spadły z nieba na pięć minut przed uroczystością ;-)
Równocześnie z moimi łzami…
Bo miało być słonecznie. Sierpień. Popołudniowe, długie cienie na fotografiach. Drewniany, uroczy kościółek – ten sam, w którym ślub brali moi Rodzice. Wokół maleńki park – idealny na przyjmowanie życzeń…
Tymczasem padało – życzenia składano nam w niepojęcie ciasnym przedsionku. Częściowo pod parasolami. Zdjęcie właściwie nie wyszły. Te najpiękniejsze zrobiła nam E.
Choć nie stanowią one wlasciwie prawdziwej dokumentacji z uroczystosci; są raczej fotograficzną "impresją" na temat naszego slubu :-)
Profesjonalnego fotografa nie było (czego bardzo dzis żaluję). Nie było tzw. sesji. Nie kręciliśmy żadnych filmów. Nie chcieliśmy.
Ale deszczu też nie chcieliśmy…
Jednak ten dzień, mimo deszczu, wspominam najpiękniej… Wspominamy.
Był nasz. Dokładnie taki, jaki sobie wymarzyliśmy.
Wśród najbliższych i najukochańszych. W gronie tych osób, wśród których dorastaliśmy, które znają nas najlepiej i najlepiej nam życzą.
Moje ulubione zdjęcie? To na którym wybiegamy z Kościoła pod wieeeelkim czarnym parasolem – to co widać, to kawałek mojej sukni i dłoń mojego Mężą…
Naprawdę ulubione…
Przyjęcie nie trwało jakoś bardzo długo – pamiętam, że kiedy wyszli ostatni goście, zabrałam swój bukiet ze słoneczników i wróciliśmy na piechotę do domu… Nocą... Starymi uliczkami mojego miasta… Echem niosło się stukanie moich obcasów po mokrej od deszczu kostce brukowej i tak szliśmy sobie razem, naprawdę, naprawdę szczęśliwi… Ja i mój Mąż.
Może nie powinnam na łamach bloga zdradzać szczegółów naszej nocy poślubnej ;-) ale do dziś się śmiejemy, że spędziliśmy ją spacerując z naszym wiernym psem po zakątkach mojego rodzinnego miasta… Chyba wtedy naprawdę je pożegnałam… Choć wyprowadzałam się sześć lat wcześniej.
***
A wczoraj bawiliśmy się naprawdę pysznie! I długo!
M. zachwycony! Tyyyyyle osób! Tyyyle zabawy! Największą radość mojemu dziecku sprawiała pogoń za różnobarwnymi światełkami na parkiecie… No oczywiście zanim zaczęły się tańce! Wtedy M. ruszył na podbój sali bankietowej ;-) zachwycony ozdobnym obuwiem eleganckich pań! Wesele udało się fantastycznie!
I nie padalo!!!
Szczęścia, zdrowia Młodej Parze!!!
piątek, 23 kwietnia 2010
Gdzie sowa ma oczko i inne dylematy.
To bardzo ważna wiedza. Gdzie sowa ma oczko. I gdzie oczko ma bocian. I wrona gdzie. I dudek!
Zazwyczaj tam gdzie nosek ;-)
Może pytanie źle postawione. Oczko - liczba pojedyncza. Stąd nosek! Jeden. Spróbuję pytać o oczka! Jutro.
***
Jutro ważny dzień. Wielkie plany. Duże przyjęcie. Slubne.
Nie mogę się zdecydować, którą zalożyć sukienkę. Mam do wyboru czarną, czarną albo czarną ;-)
Albo czarną ze srebrzystopopielatyn pasem. Jedwabną. Piękną...
Chyba zalożę wlasnie tę.
Albo tę czarną!
Którą???
***
Wczoraj byly ryby, dzis - konie... Wybralismy się na spacer do stajni! Ach, dlaczego nie zabralam aparatu ze sobą? Uwiecznilabym tę piękną minkę! Zachwyt! Odrobinę strachu w spojrzeniu. Wybuch radosci kiedy piękny wielkopolanin parsknąl!
W niedzielę zabieram aparat i idziemy znowu. Może będzie więcej koni?
Ulubiony.
Są i ryby!
To srodkowe zdjęcie przywodzi mi na mysl okladkę do SHINE Joni Mitchell - fotografię ze spektaklu "The Fiddle and the Drum" Alberta Ballet.
Omal nie umarlam kiedy się dowiedzialam, że ten projekt Wielkiej Joni ukazal się w serii Starbucksowej - Joni i Starbucks??? Widać takie czasy...
Ale plyta oblędna... Chyba nawet ulubiona...
Hmm, są tu jacys milosnicy Joni Mitchell???
Jutro popracuję nad tagami. Będzie też taki:
DŹWIĘKI
Albo jakis inny... Bo u nas się duuuużo slucha. I gra.
W każdym razie SHINE to przepiękna plyta. A o Joni będzie więcej. Ale później...
Teraz idziemy na spacer :-)
A ryby byly fajne, z kolei zdjęcia znowu slabe - coż, wybaczcie, pchnęlam w diably tę instrukcję i probuję na czuja... Zachęcily mnie czyjes slowa, że "zdjęć nie robi się aparatem, ale emocjami"... Hmm, widocznie mam jakis problem z ich wyrażaniem ;-)
Uczę się i uczę... Będzie lepiej!
W temacie fotografii oczywiscie :-)
Milego dnia!
PS. Nadużywam emotikonow. To pewnie też wskazuje na jakis problem ;-) Wrrrrrr...
czwartek, 22 kwietnia 2010
Raczkowski i Freud, czyli co "czyta" moje Dziecko.
Ryby będą później :-)
Tu przedpoludniowe porządki na pólkach z książkami! Poziom 0 - literatura dziecięca.
Taki plan - liczymy, że nie będzie sięgal po te wyżej. Wiem, wiem - jestesmy bez szans. My i nasza biblioteka ;-)
***
Od niedawna wieczorami troszczę się o swój kręgoslup. Niestety, nasze dziesięć kilo szczęscia mocno dalo mu sie we znaki...
Dzis, podlączona do czterech elektrod, bezkarnie przyglądalam sie chmurom. Cieniuteńkim jak wafelki... A chwilę poźniej groźnie czarnym i sklębionym... Dziwna pogoda.
***
A z tym Freudem to zagadka. Moje drogie Dziecko uparlo się dzis na dwa tytuly: Raczkowski - rozumiem - wesola okladka, idealny format dla niezdarnej, dziecięcej rączki. Ale "Pasje utajone"? Co ja mam o tym myslec? Aaaaaaaaaa!
***
Dzis zasypianie z Mamą. Kolysanie. Utulanki. W dużym lóżku. Już, już zasypiając jeszcze jedno klapu-klap... Drugie. Trzecie. Brawo! Jeszcze raz i jeszcze raz.
A potem probowal schwycić smużkę swiatla wędrującą po poscieli - to ksieżyc zaglądal do naszej sypialni...
Usmiech i ostatnie klapu-klap...
Akwarium.
środa, 21 kwietnia 2010
Sny...
Takie wieczory lubię...
Hamakowe zasypianki. Kolysanie z Putumayo... Zasnęli - starszy i mlodszy. Ojciec i syn.
***
A ja chwilkę temu wrocilam ze spaceru - zrobilo sie naprawde zimno.
Zalozylam rekawiczki... Szczyt perwersji - w kwietniu...
Ale nawet sie ucieszylam - smutno mi bylo kiedy odkladalam je z rzeczami zimowymi...
A tu proszę - wielki come back :-)
Ukochane. Oliwkowe. Dluuuugie...
Porzucone gdzies w taksowce i prędko odkupywane. Musialy być takie same!
Zmykam - czeka mnie upojny wieczor z Anne Fadiman ;-) Lata temu gdzies dorwalam jej Ex libris - uwielbiam czytac sobie o czytaniu... A rozdzial o natrectwach redaktorow - rozczulajace!
Ale teraz zabieram się za Eseje poufale.
W ogole i w szczegole...
Zatem dobranoc...
Zasypianie. Deszcz.
Nasz Wspaniały Ferdynand.
Filip, gwoli scislosci...
Nasze pierwsze, jeszcze studenckie, dziecko ;-)
Poczciwe, z lekka posiwiale juz...
Mysliwskie...
Dziewieciolatek niemal!
Troche sie obawialismy jak to bedzie z Dzieckiem - bo pies, bo byl pierwszy, bo sypial w lozku (sic!), bo bedzie zazdrosny, itepe...
No wiec nie jest - M. stal sie dla Filipa po prostu czescia stada.
Jest fajnie.
M. piszczy na widok psa - wyciaga do niego raczki, koniecznie chce poglaskac, dotknac aksamitnego ucha, cieszy sie gdy Filip lize go po stopach...
I nie ma nic ciekawszego od psa wcinajacego swoj obiad - dla M. wszystko inne przestaje istniec - w najwiekszym skupieniu podziwia ten spektakl rozkosznych psich pomrukow znad miski :-)
A potem bije psu brawo!
Serio!
wtorek, 20 kwietnia 2010
Raz na różowo...
Zabawne - moja przygoda z tym kolorem zaczęla się wiosną zeszlego roku... Hormony?
W każdym razie ostatnie miesiące ciąży minęly pod znakiem amarantowej szmizjerki i bladoróżowych bliźniaczków... Wczesniej naprawdę nie przepadalam za rożem. A teraz?
Róż indyjski, róż pudrowy, pompejański, malinowy, fuksja, karmin i cyklamen... Moja szafa. No może tylko parę pólek ;-)
Na srodkowej fotografii - córka naszych przyjaciól.
- Patrz, jaki fajny kamyczek!
W każdym razie ostatnie miesiące ciąży minęly pod znakiem amarantowej szmizjerki i bladoróżowych bliźniaczków... Wczesniej naprawdę nie przepadalam za rożem. A teraz?
Róż indyjski, róż pudrowy, pompejański, malinowy, fuksja, karmin i cyklamen... Moja szafa. No może tylko parę pólek ;-)
Na srodkowej fotografii - córka naszych przyjaciól.
- Patrz, jaki fajny kamyczek!
Niezapominajki...
Jest.
Kuchenne.
Dzis wlasciwie caly dzien w plenerze. Pole Mokotowskie. Ogrodek przy Odyńca. Latte. Park Dreszera. Mokotow. W milym towarzystwie :-)
Ale byl tez czas kuchenny. Domowy.
Marchewkowa - fuj!
Chichoty.
Celowanie drewnianym wagonikiem w miske psa. Tak to przynajmniej wygladalo...
Obled, jaki ten moj Syn już duży...
No i nie mam polskich literek... Wrr, niedobry blogger... Znow musze nad nim slęczeć...
Niektore literki mam... Dziwne!
poniedziałek, 19 kwietnia 2010
Królikarnia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)