czwartek, 30 grudnia 2010

Myślałam, że będzie mi potrzeba więcej czasu...
Ale już jestem.
Z powrotem.


Syndrom japońskiego turysty.
Zwiedza, wraca z trylionem zdjęć, lecz męczy go poczucie, że tak naprawdę niczego nie widział. Niczego nie przeżył… Nie doświadczył.

Ale spróbuję.
Raz jeszcze…
Mimo że zdarza mi się czasem gubić teraźniejszość. Kiedy jej nie przeżywam, bo rejestruję czas miniony… Ale też kiedy jej w żaden sposób nie zatrzymuję – słowem, obrazem…
Na tym, co dzisiaj nie mogę się skupić, bo myślę o tym, jak złapać wczoraj za ogonek Lecz w ten sposób umyka mi często to, co istotne teraz. I koło się zamyka…
Absurd.



W przedostatni dzień roku odwiedziliśmy zegarmistrza.
M. jak zaczarowany zerkał na ścianę pełną zegarów.
Bam.
Bam to zegar.
Każdy.
Żadne tik-tak, żadne bim-bom. Bam – po prostu…

Maleńki pokoik – taki kamerlik pełen tarcz, wskazówek, sprężyn i wahadeł…
Tik-tak, tik-tak… Chorały sekund…
I maleńki pan.
Ponoć zegarami zajmuje się od zawsze. Tak przynajmniej twierdzi mój Mąż. I nic a nic przez dziesiątki lat się maleńki pan nie zmienia – jakaś przewrotność – wszak pośród tylu zegarów upływ czas wydawałby się jeszcze bardziej dotkliwy...
A może wcale nie?
U zegarmistrza czas po prostu się zatrzymał.






Ten zegar na zdjęciach jest mój.
Jest bardzo stary.
I skrywa tajemnicę.
Czuję to.
I wiem, bo na odwrocie tarczy znajduje się pewien znak.
Nie znam historii tego zegara, nie wiem komu odmierzał godziny, minuty… Nie mam pojęcia, kto spoglądał na tę tarczę… Zegar trafił do nas z antykwariatu. W prezencie od Mamy.
O pełnych godzinach wydaje piękny, głęboki dźwięk…
Bam…





Chyba nie lubię podsumowań.
Ale myśląc o minionym roku, nie myślę o upływającym czasie. Myślę o ludziach.
O wielu bliskich, cholernie mi bliskich osobach.
Przyjaciołach.
Tych prawdziwych.
Których w tym roku było w moim życiu jakby więcej…
Nie wiem, czy to dlatego, że więcej było czasu.
Na wszystko.
Dla wszystkich.
Czy z jakiegoś innego powodu…
W każdym razie mijający rok przyniósł też kilka nowych (albo odnowionych) niezwykle dla mnie ważnych znajomości.
I spotkań.
Ważnych. Inspirujących. Niezapomnianych.
A co również ważne – Ci, którzy byli w moim życiu nieistotni, nieprawdziwi w swej przyjaźni – tak jakby zniknęli… Uff….

Dlatego też, nie czyniąc tu żadnych podsumowań i nie dzieląc czasu na miniony i teraźniejszy, życzę wszystkim, aby nam nie brakowało czasu.
Dla bliskich.
Dla przyjaciół.
Dla tych, którzy najważniejsi...

Jutro ostatni dzień roku.
I jedno tylko postanowienie.
Obyśmy w następnym nie przeoczyli niczego, co ważne. I zapamiętali to, co warte zapamiętania. I znali umiar.
We wszystkim.

Serdeczności.

A choinka będzie już z datą 2011 :-)

Do siego roku!!!

No i oczywiście piosenka. Na koniec roku.

niedziela, 26 grudnia 2010


Zamiast choinki.

Przez jakiś czas mnie tu nie będzie.
Ale wrócę. Chyba.

Bardzo bym chciała...

Dużo dobrego wszystkim!

I piosenka.
Ze wszystkich chyba moja ulubiona. Jednak.
Szczególnie dziś.

piątek, 24 grudnia 2010


Wielkanoc.
Przynajmniej sądząc po tym, co za oknem ;-)
Jednak zapachy wskazują na Gwiazdkę.
Barszcz grzybowy z uszkami.
Pierogi z kapustą – słodką. Kresowe.
Makowce.
Kutia. Lwowsko-rudecka.
Karpie, amury, śledzie, sandacze. Na milion sposobów.
Piernik przyszykowany przez Ciotkę Paszczaka :-)
Sernik.
Opłatek przekładany miodem. Obowiązkowo.

I choinka.

I to, o czym pisałam parę tygodni temu.
Że to już?
Że to wszystko?
Że ostatnia już piosenka?

Zatem dwie.
Taka.
I taka.
Myślę, że zarówno jedna, jak i druga przynoszą nam to dobre, świąteczne wzruszenie.

Nie spędzam tych Świąt ze wszystkim, z którymi bym chciała.
Niektórych dziś tylko usłyszę.
Spędzamy je w dość kameralnym gronie, ale jestem przekonana, ze będą dobre.
I piękne.
Przede wszystkim dlatego, że to takie jednak pierwsze, bardziej świadome Święta naszego M.

Może będzie mnie tu więcej przez najbliższe dni.
Zdjęć.
Choinki.
Światełek.
Kulinariów.
Wszystkiego, czego nie zdążyłam zaprezentować przed.

A teraz już uciekam, korzystając z okazji, że M. razem z Tatusiem na chwilę zniknęli – biegnę pakować ostatnie prezenty.
W moim rodzinnym Domu przynosił je Aniołek – Święty Mikołaj pracuje tylko 6 grudnia!
W naszym Domu chyba muszą działać wspólnie ;-)

Dobrych Świąt!
I dobrze spędzonego czasu z tymi, którzy dla Was najważniejsi. Najbliżsi.
Wszystkiego wspaniałego na te dni!
I niech będzie biało!!!

I jeszcze mały bonus… Dobrze tego posłuchać już tak pod makowczyk... Przesiadając się od stołu na wygodną kanapę...
A ja już się zaczynam zastanawiać, co znajdzie się w pierwszej szufladce mojego muzycznego kalendarza adwentowego za rok ;-)

środa, 22 grudnia 2010




To tak w trzech słowach. I w trzech zdjęciach. 
W przerwie.

Piosenka – klasyk. Ale w dość niezwykłej aranżacji… Ciekawa jestem, czy się Wam spodoba…

I kilka śnieżnych zdjęć. Z okna. Z pierwszego dnia zimy. Tej śnieżnej. Jeszcze w listopadzie.
Bo dziś początek zimy astronomicznej… Tak mi się przynajmniej wydaje…

Jest już z nami Mama.
Któż inny spełniałby wszystkie zachcianki M. jak na przykład bezcelowa jazda windą w górę i w dół wyłącznie ku uciesze Dziecka? Tylko Babcia :-)

Dziś króciutko.
Bo pracy moc.

Tym, którzy w drodze, życzymy spokojnej, bezpiecznej podróży…
Tym, którzy w kuchni, życzymy kulinarnego natchnienia…
Tym, którzy w pośpiechu, aby mogli już troszeczkę zwolnić…
A tym, którzy zakatarzeni, życzymy zdrówka!

I miłego wieczoru wszystkim!
 

wtorek, 21 grudnia 2010

Ze spotkań przedświątecznych... Pasiaste rajtuzy, garnek pełen maku i zmiana DJ'a :-)


 
Lubicie zapach świątecznego, gotowanego w mleku maku? Słodki. Rozkoszny…

Niedługo przyjeżdża moja Mama.
Szykuję właśnie mak – za chwilę będziemy go mleć, a już z Mamą jutro przygotujemy kutię. Pojutrze makowce.
Mak jest bardzo świąteczny, prawda? Bożonarodzeniowy…
Choć nie wszyscy za nim przepadają. Mój Mąż na przykład…
To i nawet dobrze ;-) bo ja makowce uwielbiam. I kutię…

Bałam się już, że Święta jednak nie będą mocno białe. Bo tak po trosze już ten śnieg wywiewało. Trochę stopniał. Brudny jakiś się zrobił.
Ale dzisiaj późnym popołudniem – niespodzianka!
Śniegu znowu całe mnóstwo – sypie i sypie! Fajnie!

Dzisiejsze przedpołudnie spędziliśmy w przeuroczym towarzystwie. Szczegóły ze spotkania tu i tu (ja nie wzięłam aparatu-gapa!). 
Mnie pozostaje tylko przyłączyć się do apelu Enchocolatte! Więcej takich aut dla facetów w rajtuzach!!!
:-)))
Było przemiło (jak zwykle z E. i J.). Kawa i gorąca czekolada. I przedświąteczne pogawędki :-)
I gwiazdkowe upominki, za które pięknie dziękujemy!!! Pochwalę się: ten konik mieszka już u mnie!!! Cudny jest! Cudny! Dziękuję!!!
 
No i tak – opróżniamy dziś kolejną, 21 już szufladkę muzycznego kalendarza adwentowego. 
Dziś zmiana DJ'a :-) 
Chwilowa!
Gwiazdkową piosenkę przygotował dzisiaj Tatuś M.
I powiem Wam szczerze, że w związku z tym wszystkim dopadła Go jakaś niesłychana trema! Nawet chciał już się wycofać z tego projektu, hehe!
Od razu mam zaznaczyć, że piosenka nie do końca jest w Jego stylu (no ale w tym moim kalendarzu wiele jest piosenek „nie do końca”) – w każdym razie zaśpiewa Bob Dylan. W dość nietypowym utworze! Cała zresztą świąteczna płyta Dylana okazała się trochę niezwykła i mocno zwariowana – w dodatku całkowity dochód z jej sprzedaży trafia na szczytny cel.
A ja od siebie dodam, że szczególnie zachwycił mnie teledysk do tego utworu ;-)
I jeśli Delie wspomniała, że jako mała dziewczynka była przekonana, że w wieku lat dwudziestu kilku Gwiazdkę będzie spędzać zupełnie jak w kultowym teledysku Wham!, hihi, to mnie się marzą Święta jak w tym dzisiejszym  ;-) ale to za jakieś, ja wiem, trzydzieści lat na przykład ;-) No i może niekoniecznie z podobnym finałem!
Bob Dylan zatem!

Z przymrużeniem oka ;-)

A gdyby jednak ktoś był w nastroju mniej rozrywkowym dzisiaj - coś jeszcze od Taty M.
Na przedświąteczne wyciszenie. I bardziej w Jego stylu. Twierdzi, że to też piosenka gwiazdkowa… Hmmmm… Nie jestem przekonana, ale skoro to on dzisiaj jest DJ'em... ;-)

Spokojnego wieczoru!!!

Mnie jutro czeka iście wariacki dzień – kompletnie nie mam pojęcia, jak uporam się z tymi wszystkimi sprawami, które sobie zaplanowałam… W dodatku powinnam dotrzeć jeszcze na spotkanie opłatkowe w mojej pracy. I odebrać kilka prezentów. Nie wiem, czy się uda… Ech…

PS A dzisiejsze zdjęcia też autorstwa Taty M.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

BAM. I dwie (aż) piosenki świąteczne :-)



Dziś w dwóch słowach.
I w dwóch piosenkach :-)

Doprawdy nie wiem, jak uda nam się przetrwać ten tydzień – każdego dnia moc spraw. I przedświątecznych jeszcze spotkań – ale to akurat najprzyjemniejsze!
W środę przyjeżdża moja Mama.
W środę też planuję wybrać się na wigilijne spotkanie do mojej pracy. Na co w sumie się bardzo cieszę – bo nie z wszystkimi mam teraz stały kontakt.

M. rozpiera energia.
Ale taka dobra, przedświąteczna :-)
Przestał chodzić. Biega.
Niesłychanie szybko.

Pojawił się też nowy temat.
Zegary.
Czyli ‘BAM’
Bo BIM niekoniecznie.
Nasz stary zegar jest chyba w tej chwili obiektem największego zainteresowania.
Zegary M. odkrył latem, u mojej Mamy.
Ale teraz szczególnie ukochał sobie tę moją starą książeczkę o zegarach właśnie. Przegląda ją z wielkim zainteresowaniem, znajduje na każdej stronie zegary, wskazuje na nie, mówiąc BAM! A zegarów tam moc: takie z kukułka, jeden dworcowy, ozdobne z pozytywkami, kieszonkowe, kopertowe, budziki, itepe…
W książeczce występuje też kotek. M. wskazuje na kotka i słyszę MIAU, a potem coś na kształt KICI KICI :-)
No i BAM!


Zdjęcia pierniczkowe.
Pierniczki wyszły smaczne, ale grube.
Bo do wałkowania cierpliwości nie mam.
Ideałem są dla mnie te ultracienkie pierniczki z IKEI, ale znam tylko jedną osobę (mamę Hani), która takie cuda potrafi sama wyczarować!!!
Ale ponoć w tym roku też jej nie wyszły ;-)

Piosenki jak mówiłam dwie.
Już kiedyś o tym zespole napisałam w paru słowach. Że gdyby grali parę lat wcześniej, z pewnością byłby to jeden z moich ulubionych rock bandów w czasach LO!
Teraz trochę już z takiego grania „wyrosłam”, ale jak usłyszałam tę świąteczną piosenkę to oniemiałam z zachwytu… Jest piękna. Jedna z moich ulubionych… I do tego ten głos...

A druga ta głównie ze względu na przepiękny, trochę świąteczny teledysk.
I kolorowe pianino!
Obejrzyjcie…

A jutro DJ-em będzie mój Mąż.
:-)
Obiecałam mu tę jedną piosenkę tutaj.
Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko ;-)
Zatem jutro – gościnny felieton muzyczny Taty M.



Takie niedziele lubię :-)
Wypełnione do maksimum…
Rano – spacer z Delie. Z M. i z Chłopcem.
Z Chłopakami.
Tymi młodszymi i tymi starszymi ciut.
Z Tatusiami znaczy się…
I nawet nasz pies przybiegł się przywitać ;-)
I były sanki. I cudne słońce.
Taka zima jaką lubię!


A potem poszliśmy w trochę okrojonym składzie dalej.
Okrojonym, bo Tatuś M. poszedł szukać choinki…
A my trafiliśmy (nareszcie – bo wszystkich tam już wysłałam, gorąco lokal ów polecając, a sama do tej pory nie dotarłam!) w pewne urocze miejsce: z kominkiem, z hamakami, z wygodnymi wiklinowymi fotelami i pysznymi napojami na rozgrzewkę.
Przy okazji (i przy akompaniamencie akordeonu) wysłuchaliśmy opowieści o Pani Zimie. M. w rytm zimowych melodii zaprezentował parę układów choreograficznych ;-) podczas gdy starszy Chłopiec zastygł w fotelu podziwiając przedstawienie…
Wypoczęłam.
Jakoś mi tam dobrze się zrobiło… I to miejsce tak jakoś zadziałało. I towarzystwo. Przemiłe…
Zdjęć stamtąd za to zero, bo i ciężko pstrykać kiedy ręce wiecznie zajęte a oczy dookoła głowy ;-)

A dzień miał dalszy ciąg.
Bo wieczorem odwiedzili nas E. i P.
I były zaległe muffiny urodzinowe dla E.
Z jedną świeczką, ma się rozumieć! Bo kto by tam wiek Przyjaciółce wypominał ;-)
I inne smakołyki.
I trochę wina.
I przy tym winie planowaliśmy przyszłoroczny wypad do Tyrolu. Bo za niczym tak w tym roku nie tęsknię jak za nartami! Och, jak bardzo o nich marzę!
I słuchając nowej Cassandry (goście wzgardzili repertuarem świątecznym!), snuliśmy się wokół miliona tematów. Przy winie i świątecznych światełkach...

M. zupełnie zapomniał o poobiedniej drzemce.
Zapomniałby i o kolacji. O kąpieli. O potrzebie snu...
W weekendy zdarza mu się to często ostatnio…
Bo więcej się dzieje.
Bo atrakcji moc.
Bo Tatuś.
Bo szkoda już na drzemki, na sen czasu, jak przypuszczam…

Lubię takie niedziele.
W kuchni potężny rozgardiasz…
Nieważne…
Porządkami zajmiemy się jutro…

W naszym adwentowym kalendarzu coraz więcej pustych już szufladek…
A w tej dzisiejszej coś specjalnego…
Nie jest to może tak do końca piosenka świąteczna, ale ilekroć jej słucham, wokół robi się jakoś tak mocno gwiazdkowo…
Mam dwa piękne wspomnienia związane z tym utworem.
Jedno bardzo szczególne.
Bo kiedy urodził się M. – dokładnie w chwili, w której po raz pierwszy na Niego spojrzałam – usłyszałam ten temat w telefonie dr Aduku, lekarza odbierającego poród… Zresztą serdecznie z nami zaprzyjaźnionego :-)
Było to najpiękniejsze ze znanych mi wykonań tego utworu – co tam legenda Louisa Armstronga wobec polifonicznego dzwonka telefonu położnika ;-)
I do dziś uważam, że nie ma piękniejszego i bardziej świątecznego utworu niż ten.
Mimo, że ani słowa w nim o reniferach ;-)

A ta wersja to John Legend – głos, którym zachwycam się od kilku dni. Od chwili, w której wysłuchałam jego duetu z Cassandrą Wilson na jej ostatniej płycie…


Dobrej, spokojnej nocy…
Albo dzień dobry – jak kto woli…

W każdym razie, ja już idę spać…
Po od godziny jest już jutro...


sobota, 18 grudnia 2010

Tytułem zaległości ;-)

Wczoraj na śmierć zapomniałam o piosence…
To przez te bombki ;-)
Muszę to jakoś teraz szybciutko nadrobić…

Zatem dziś coś wybitnie optymistycznego.



I pierwsza i druga piosenka świąteczna z małym przymrużeniem oka…
Na wesoło.
Nr 1 - ech, kto zna ten film, uśmiechnie się szeroko! Kto go nie zna – przed Gwiazdką koniecznie powinien nadrobić zaległości ;-)

Nr 2 – któż tego nie zna? I kogo ten kawałek nie cieszy każdego roku?

Może nie do końca w moim stylu te dzisiejsze piosenki świąteczne… A może właśnie jak najbardziej w moim!

W każdym razie – mam nadzieję, że posłuchacie z przyjemnością…

A ja czekam na moich Chłopaków. Teraz. A za krótką chwilę, kiedy tylko położę M. do łóżeczka – zmykam… Na słodką, przedświąteczne kawę i pogawędkę z moją dawną, licealną Przyjaciółką. Może właśnie stąd dzisiaj te zwariowane piosenki?

Miłego wieczoru wszystkim!

Ubieracie już choinki?

PS A zdjęcia to z dziś. Z cyklu: balkonowe. Z lekko różową nutą światła ;-)

piątek, 17 grudnia 2010

O różnych moich niekoniecznie genialnych pomysłach ;-) O bombkach!


A z bombkami to było tak…

Rok temu, w okolicach Pierwszej Gwiazdki Naszego Syna, wpadłam na genialny pomysł.
Jako matka sentymentalna, z wielkim wręcz nabożeństwem gromadząca tony skarbów i rozmaitych ‘rupieci’ do czarnej skrzynki* M., pomyślałam, że każdego roku będę kupować M. jakąś wyjątkową bombkę – każdego roku jedną. Każdą będę podpisywać – zaznaczać kolejną Gwiazdkę Jego życia.
A kiedy któregoś dnia będzie ubierał swoją pierwszą WŁASNĄ choinkę w swoim już Domu ze swoją przyszłą Rodziną – ja wręczę mu te wszystkie bombki w prezencie… W wielkim, przewiązanym czerwoną kokardą pudle!
Pomysł wydał mi się iście genialny i równo rok temu z miną triumfatorki ogłosiłam go mojemu Mężowi… Ten spojrzał na mnie z typową dla siebie, pełną troski o stan mojego umysłu i równocześnie lekko powątpiewającą w mój ‘geniusz’, miną i polecił zastanowić się raz jeszcze, czy aby pomysł jest tak wspaniały jak mi się wydaje.
I spróbować wyobrazić sobie mojego Syna za lat parę(dzieści). I wyobrazić sobie Jego rodzinę. Pewnie jakąś żonę, narzeczoną, kto to wie… I wyobrazić sobie tę właśnie sytuację, w której jako matka wręczam im to wielkie, przepasane czerwoną kokardą pudło…
Hmm…
Może faktycznie mój pomysł nie jest tak ‘genialny’?
No bo czy mnie tak naprawdę ucieszyłoby takie pudło wręczone przez Mamę mojego Męża przy okazji NASZEJ pierwszej Gwiazdki? Czy ozdoby skrupulatnie przez nią przechowywane i perspektywa ich zawieszania na NASZYM drzewku, spotkałaby się z moim wielkim uznaniem i entuzjazmem (przy wszystkich serdecznych i ciepłych uczuciach, jakimi darzę Mamę mojego Męża)?
Wiem, że nie!
Mój Mąż śmieje się nawet, że znając ‘życie’, zawartość pudła zostałaby w jakiś ‘zagadkowy’ sposób unicestwiona… Mogłaby wypaść z najwyższej półki albo zostać stłuczona przez psa na przykład… Możliwości jest wiele ;-)

Hmm, święta to racja…

Bombki jednak kupować będę. Co roku inną, co roku wyjątkową… Każdą podpiszę. Ale wszystkie zostaną ze mną. Z nami. Nawet kiedy M. któregoś dnia się wyprowadzi, opuści Dom, założy Dom… I kiedy przyniesie do tamtego Domu swoje pierwsze WŁASNE drzewko…
Bombki zostaną u mnie.
I będą przypominać mi o każdej Gwiazdce, którą celebrowaliśmy z naszych Synem...
I może kiedyś, dużo, dużo później będą stanowić dla Niego jakąś wartość. Może dla moich wnuków? Kto to wie?

A mojemu M. pod Jego pierwszą WŁASNĄ choinkę podaruję duże, przewiązane czerwoną kokardą pudło. Ale zamiast bombek, znajdą się w nim Jego książki z dzieciństwa. Bo taki prezent od Mamy mojego Męża cenię sobie najbardziej…

Dlatego dziś książki na zdjęciach. Te stare. Niektóre moje, niektóre Taty M. Z naszego dzieciństwa. Do zdjęć wybrałam te na ‘teraz’, te, które czytujemy dziś i które bardzo wszyscy lubimy. Te mniej znane może…
I parę książeczek z kolekcji M.
Naszych ulubionych.
Jego ulubionych.





*) To po prostu metalowy memory box, w którym znajdują się wszelkie pamiątki w rodzaju szpitalnej bransolety, pierwszych śpioszków, łapek-niedrapek, a także kartek z kalendarza oraz upominków i cennych pamiątek, jakimi obdarowali nas i naszego Synka bliscy kiedy się narodził. Jednak w owej skrzyni znajdują się również tak kuriozalne ‘skarby’ jak korki od szampanów i win, którymi oblewano narodziny M. oraz na przykład suszone i zamknięte w słoju kwiaty kasztanowców i bzów z pamiętnego maja!

czwartek, 16 grudnia 2010

Dziś o choince.

I o światełku. Choć miało być o książkach. Ale o tym jednak później…


Zacznę od choinki. Wczoraj przeczytałam w kulinarnym dodatku do jednego z tygodników wypowiedź pani Magdy Gessler (mojego kulinarnego guru – kulinarnego, niekoniecznie telewizyjnego!) o choince właśnie.
Że musi być kolorowa.
Że nawet odrobinę kiczowata być musi.
I ja się z tym zgadzam.
Bardzo.
I nie znoszę eleganckiej choinkowej konfekcji rodem z Elle Deco (choć sam magazyn swoją drogą lubię bardzo i podczytuję!)
Choinkowego chilloutu.
Choinkowej monochromii.
Stonowanej.
Lubię choinki kolorowe. Bajeczne. Pełne ozdób. Takich – każda z innej bajki.
Lubię choinki takie trochę rustykalne.
Wielobarwne.
Pachnące oczywiście.
Lubię kiedy choinka ma charakter. Osobowość. Kiedy opowiada historię…
Kiedy w niczym, absolutnie w niczym nie przypomina choinek z centrów handlowych ani studiów telewizyjnych.
Choinka to też opowieść o Domu, o Rodzinie. To ładne, kiedy każda bombka, każdy dzwoneczek, łańcuch, cacuszko mają jakąś swoją historię.
Mój wuj przechowuje na przykład przedwojenne jeszcze bańki (tak je nazywa), które to kupił jego ojciec tuż przed narodzinami syna. Wuja ojciec zginął w czasie wojny, bombki (bańki) przetrwały…
My też mamy kilka takich choinkowych precjozów.
Drewniane, strugane ptaszki, gwiazdki z wosku, aniołki z białego runa, maleńkie witrażyki, dzwoneczki, złocone orzechy, a także kolorowe, błyszczące lwowskie ozdoby – takie same, które zdobiły choinkę moich pradziadków jeszcze przed wojną, a które wykonała ręcznie pewna wiekowa, pamiętająca jeszcze tamten Lwów, pani - ciocia mojej koleżanki z pracy :-)





Magda Gessler napisała też, że choinkę powinni ubierać dorośli.
Dzieciom.
Że ona z dzieciństwa pamięta, jak razem z bratem czekała zamknięta w osobnym pokoju i nie mogła się doczekać kiedy usłyszy głośne JUŻ!
Bo wtedy Rodzice uroczyście otworzą przed nimi drzwi do oświetlonego blaskiem wystrojonej choinki pokoju…
Tak się tworzy magia Świąt…

Ze swojego Domu pamiętam, że to ja ubierałam choinkę.
W Wigilię rano.
I myślę, że warto utrwalić ten zwyczaj ;-)
W tym roku też ją ubiorę.
I w następnym też…
I za każdym razem niech to M. ma niespodziankę!



Jutro Wam opowiem na jaki ‘genialny’ pomysł wpadłam rok temu.
Pomysł dotyczył bombek na choinkę i wcale tak ‘genialny’ jednak się nie okazał…
I sama z siebie się śmieję teraz…
Ale to jutro.

A nasza pierwsza tegoroczna choinka została narysowana przeze mnie i ‘ozdobiona’ przez M. naszymi ulubionym kredkami!
Przykleiłam ją w kuchennym oknie!
A wokół powiesiłam światełka!
Podczas ‘dekorowania’ choinki w użyciu był cateye.
Światełko - nowa ulubiona zabawka M.
Efekty można podziwiać na zdjęciach :-)
A z tym światełkiem to cudna historia – kiedy buduję M. tunel-norkę z materaca, od razu biegnie po latareczkę i w tunelu natychmiast robi się jaśniej!

Dziś siadam do pierniczków.
Miały być serduszka, ale zgubiły mi się gdzieś serduszkowe foremki. Tzn. odłożyłam je gdzieś, ‘żeby się nie zapodziały’ :-))) Pewnie razem ze świątecznymi kartkami, których nie mogę znaleźć, hehe!
Gwiazdki więc będą z foremki, a serca wytnę nożem ;-)
Ot co!

Dziś Christmas Jig :-)
Z płyty, której słuchamy, słuchamy i słuchamy!
I przy której nawet tańczymy!
Ach, bo przy tym utworze nogi same rwą się do tańca!
Kto nie wierzy, niech posłucha jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz…
I może jeszcze głośniej!!!
A płytę wszystkim polecamy na Święta! I na cały rok! Bo słuchamy jej od jesieni! Nieprzerwanie!

A tak BTW powiedzcie mi, co u Was mieści się na czubku choinki?
Gwiazda?
Szpic?
A może anioł?

Spokojnego wieczoru!!!

środa, 15 grudnia 2010

Jak wygląda 'mama z blogiem' ;-) i słów kilka na inne tematy!



Ciepłe wolfskiny.
Czapka uszanka.
Rękawice z jednym palcem.
Dziecko.
Sanki.
I aparat.
Tatuś M. mówi, że wyglądam jak „mama z blogiem” ;-)
Mama z blogiem, haha!
Czasami podczas spacerów przyglądam się innym mamom – takim z aparatami i w uszankach ;-) i się zastanawiam, czy one też ;-)
Pomyślałam, że może warto by było pomyśleć o jakimś znaku rozpoznawczym dla całej blogosfery. Może szczególnie dla mam z blogiem ;-) Bo z ta uszanką to marny trop! Znam takie, co noszą, a bloga nie prowadzą ;-)



Wczoraj cudnie sypał śnieg.
Mięciutki, gęsty.
Odcinał się bielą od niebieskiego jeszcze koło czwartej nieba…
Lubię tę porę dnia.
Szarą.
Wczoraj szaro-białą.

Przed południem były sanki.
Las.
Bez zdjęć. Bez telefonu. I bez portfela ;-)
Dobrze, że wychodząc z domu, nie zapomniałam o Dziecku!!!
Po powrocie talerz gorącej zupy.
Oj, gotuję je zdecydowanie za rzadko.
A nie ma nic wspanialszego, nic lepiej rozgrzewającego w takie dni jak ten wczorajszy…

Dziś za to słonecznie.
Olśniewająco.
Pięknie.
Tym razem nie zapomniałam o aparacie.
A M. zaprzyjaźnił się z przesłodkim retrieverem :-)
I zjeżdżaliśmy z tysiąc razy z górki.
Ale bez retrievera ;-)
A po powrocie zjedliśmy pizzę. To znaczy ja zjadłam pizzę, a M. coś na jej kształt ;-)





A to my!
I retriever ;-)



Chwilkę temu przygotowałam ciasto na pierniczki.
Ciągle mi ich mało!
Dziś z nowego przepisu :-)
Ciasto przenocuje w lodówce, a jutro wałkowanie i wykrawanie.
I pieczenie.
Tylko serca i gwiazdeczki!

Na biurku znalazłam dziś nową Cassandrę Wilson.
Zjawiskową.
Cassandry słuchamy głośno albo na słuchawkach, bo tylko tak można tej jej muzyki ‘dotknąć’! 
M. chyba też Cassandrę lubi, bo śpiewa, tańczy i bije brawo przy jej utworach.
Znalazłam tylko jedną jej świąteczną piosenkę.
Może i nie jest to najlepsza wersja, ale niech będzie. Bo ten głos ma niesłychaną moc i głębię…
A gdyby ktoś miał ochotę na inne, równie zaskakujące wykonanie, to proszę bardzo.
Ladies&Gentleman! Marlena Dietrich!
Dobrej, spokojnej nocy!

Jutro będzie o książkach. I o choince..

Na maleńką zachętę ilustracja z przesłodkiej książeczki. Z ilustracjami Juliusza Makowskiego. Wierszyk Genowefy Karasiewicz. Och, jak bardzo tę książeczkę lubiłam w dzieciństwie. Za ilustracje głównie. Za zajączka na okładce. Książka mocno wiekowa. Oj, mocno… Jeszcze z lat sześćdziesiątych!


wtorek, 14 grudnia 2010



Cudeńka z gliny.
Choinkowe.
Z odręczną dedykacją. Dla każdego.
Mama i ja.
Handmade.
W pierwszy grudniowy wieczór.



Wczoraj kawa z A.
Już taka gwiazdkowa.
Lubię ten czas i przedświąteczne spotkania z wszystkimi Przyjaciółmi.


A potem jakiś taki trudny wieczór.
Bo coś tam nie dopięte, nie załatwione jak należy.
Nie po mojej myśli.
Czasami mam wrażenie, że moja cierpliwość i wyrozumiałość kończą się dokładnie w tej minucie, w której kładziemy M. do snu.
Kiedy zasypia, schodzą ze mnie te wszystkie nagromadzone emocje. Również te niefajne.
Plus klasyczny przedświąteczny stres.
Standard, prawda?
I rozgardiasz.
Nie mogę znaleźć kartek świątecznych – zaadresowanych już.
Gdzieś tak najwyraźniej je upchnęłam ‘żeby się nie zapodziały’ w przedświątecznym bałaganie ;-)
Przy okazji tych poszukiwań znalazłam dokument, którego szukałam od kilku miesięcy .
Ale za to zgubiłam kartę kodów z banku…
Ech…
Może już te kartki wysłałam?
Sama nie wiem.

Przedświąteczna piosenka na wyciszenie.
Bardzo lubię całą tę płytę.
Tak trochę nie a’propos tego, o czym pisałam wczoraj.
A może właśnie a’propos?

Dobrego dnia!

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Święta Łucja i kolędy polskie. I o latarce ;-)


Wczoraj, buszując po mojej ulubionej księgarni przy Brackiej, ucieszyłam się ogromnie na widok kolejnego wznowienia pewnej literacko-muzycznej perełki.
To „Kolędy” w cudownym opracowaniu graficznym Jana Marcina Szancera.
Ja w Domu mam stare, mocno wysłużone wydanie, takie z pozaginanymi kartkami, wielokrotnie sklejane, kilku stron nawet brakuje…
Poza tymi najpopularniejszymi, znajduje się w tym zbiorze sporo mniej znanych kolęd i pastorałek (wraz z nutami)…
Teraz sama czuję się trochę winna, bo ja tu co i rusz proponuję jakieś obce brzmienia w moim muzycznym kalendarzu adwentowym, ale bierze się to głównie stąd, że naprawdę ciężko znaleźć w sieci te cudne staropolskie świąteczne perełki w dobrych wykonaniach… Szukam i szukam i nic…

My podczas Wigilii żadnych kolęd nie śpiewamy. Niestety… Jakoś zanikła ta tradycja.
Nie do końca na szczęście, bo w okresie świąteczno-noworocznym siostra mojego Taty urządza takie świąteczne muzykowanie. W domu rodzinnym, w wielkim półokrągłym salonie, przy kominku spotykają się przyjaciele, krewni, znajomi i sąsiedzi. Skład się zmienia – raz jest tych osób więcej, raz mniej, ale zawsze udaje się stworzyć cudowną, świąteczną atmosferę. I są głośne śpiewy. I muzykowanie. Pianino, skrzypce, wiolonczela, gitary, flety, akordeon, bębny i bębenki, harmonijki, głosy żeńskie, głosy męskie… Ci mniej umuzykalnieni otrzymują (każdy) po jakiejś drobnej przeszkadzajce – marakasy, kastaniety, trójkąty, tamburyna… No i gramy!
Czasem nawet trafi się prawdziwy turoń z obrotową gwiazdą :-)



Taki więc apel: śpiewajmy i grajmy w te Święta. I we wszystkie następne. To jest moje postanowienie - jeszcze tegoroczne. Bo ja też uwielbiam kiedy z głośników sączy się sympatyczny świąteczny, nieszkodliwy jazzik, kiedy moje ulubione White Christmas śpiewa mi Frank albo Ella… Rzadko sięgam po płyty z polskimi kolędami.
Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Może w polskiej muzyce rozrywkowej brakuje neutralnych piosenek okołoświątecznych, takich niekoniecznie religijnych, może bardziej współczesnych? Są stareńkie, cudne pastorałki, ale może one są po prostu zbyt retro? I brzmią dobrze tylko pod bacówką w Zakopanem…
Nie wiem, pewnie tak…
Ale myślę, że warto dać Dzieciom wybór. Chciałabym, żeby mój Syn poznał zarówno te wszystkie polskie tradycyjne utwory świąteczne, jak i te ze Skandynawii, z Niemiec, z Francji, kilka celtyckich, angolsaskie Christmas carrols… Różne.
Bo przecież 'Wśród nocnej ciszy' to rzecz przepiękna…
A 'Gdy śliczna panna' jest chyba najcudowniejszą ze znanych mi kołysanek…
Z kolei 'Triumfy Króla Niebieskiego' moim zdaniem biją na głowę dostojne Hark the Herald Angels…
A 'Lulajże Jezuniu' składa się z miliona zwrotek, z których znamy może pierwsze trzy… A pamiętam jak śpiewała mi tę kolędę przyjaciółka mojej Babci, wielce już wiekowa, elegancka pani, emerytowana polonistka – pamiętam, ze zachwycały mnie kolejne zwrotki.
Niektóre pamiętam do dziś:
Dam ja Jezuskowi słodkich jagódek
pójdę z nim w Matuli serca ogródek.
Dam ja Jezuskowi z chlebem masełka,
włożę ja kukiełkę w jego jasełka.
Dam ja Ci słodkiego, Jezu, cukierka
rodzynków, migdałów z mego pudełka.
Cyt, cyt, cyt niech zaśnie małe Dzieciątko
oto już zasnęło niby kurczątko.

Cudne, prawda?
Pamiętam, jak pani W. wspominała, ze podczas wojny rodzina cierpiała wielką biedę i przy skromnej wieczerzy wigilijnej Jej matka, śpiewając tę właśnie kolędę, patrzyła na swoje Dzieci i płakała przy zwrotce o rodzynkach i migdałach… To zrobiło na mnie, małej dziewczynce, ogromne wrażenie...



Och, sama nie wiem… Tak mnie dzisiaj naszło z tymi kolędami. Jakoś mi ich szkoda. Bo znikają… Bo długo stałam wczoraj przy półce i patrzyłam ile osób sięgnie po ten zbiór.
Nikt.
Szkoda. Sama je kupiłam. Trzy egzemplarze. Mam nadzieję, że ucieszą tych, którzy je znajdą pod choinką. I mam nadzieję, że będzie to oznaczało wspólne świąteczne muzykowanie :-)

Dziś Dzień Świętej Łucji – przepięknie w Szwecji celebrowany (czekam na relacje Mamsan!).
Zrobimy więc tak.
Bo przygotowałam na dzisiaj coś stamtąd. Najpierw będzie więc po szwedzku… Uwielbiam ten utwór!
Ale ponieważ mamy jedną zaległą piosenkę świąteczną, może posłuchajmy i tego… Nie znalazłam niestety żadnego lepszego wykonania – ale to też nienajgorsze… Chciałam wrzucić też fragment scherza b-moll Chopina i wplecione w nie frazy Lulajże Jezuniu właśnie, ale nie udało mi się niestety…


A M. odkrył dziś latarkę :-) Dzień to idealny, jak widać ;-) Święta Łucja i nasze prywatne domowe Święto Światła! A odkrył ją dzięki uprzejmości panów hydraulików ;-) bo mieliśmy rano awarię i zostali panowie wezwani. M. jak zaczarowany przyglądał się ich pracy – głównie latarkom – zatem kiedy już poszli, pozwoliłam Mu się taką pobawić! Latarką, a raczej rowerowym cateye’em – M. oszołomiony, bo w zależności, ile razy naciśnie przycisk, światło pulsuje albo jest stałe. Wędruje więc po mieszkaniu, świeci po ścianach, po meblach i we wszystkie zakamarki. Czekam aż przyjdzie zmrok – wtedy dopiero będzie zabawa! W dodatku przy piosence 'Tanie dranie' ;-) bo to ulubiony ostatnio kawałem mojego M.
W wykonaniu Mamusi, oczywiście ;-)
I gramy, gramy, gramy! M. sam wdrapuje się na fotel i gra! Zauważył już, że ja nie uderzam w klawiaturę całą dłonią i sam teraz próbuje grać paluszkami... Najsłodszy widok.

Udanego popołudnia!

sobota, 11 grudnia 2010

Śnieżnie...


Musi być piosenka.
Dziś z szufladki nr 11 :-)

I po polsku – jak obiecałam!
Wykonanie najlepsze z najlepszych. Jednak.
Z tym cudownie kresowym ‘ł’ Pana Jeremiego :-)

Dziś śnieg sypał na potęgę. Wybraliśmy się na spacer podziwiać rozświetlony Trakt Królewski, ale śnieg i wiatr tak nam dały we znaki, że szybko zmykaliśmy z powrotem do Domu.
Z całkiem sporą paczuszka – niespodzianką Gwiazdkową dla moich Chłopaków! Teraz muszę ją gdzieś sprytnie schować, bo mam pewnie obawy, czy ten starszy nie ulegnie jednak pokusie i nie zajrzy do środka… Tylko gdzie ją ukryć? Bo pudełko całkiem spore… Hmmm…

A poza tym dobrze w Domu w taki ziąb. W taki śnieg.
Czytamy o tym, jak bardzo prószy u Puchatka.
Gramy na pianinie wesołe francuskie piosenki.
Śpiewamy raczej nie po francusku- to nam wychodzi niespecjalnie ;-) choć Tatuś M. nauki francuskiego pobierał… Niegdyś ;-)
Na śniadania posilamy się owsianką z miodem i bananami. Albo z muscovado.
Na obiad – tu nieoceniona okazuje się moja Mama – opróżniamy zapasy z zamrażarki. Na Święta musi zostać ogołocona – a teraz znajdujemy w niej jeszcze różne przysmaki, które zamroziła nam Mama podczas ostatniej wizyty.
Na rozgrzewkę – gorąca herbata z plastrem pomarańczy, goździkiem i laską cynamonu. I łyżką miodu z ostów!
A na kolację – jeszcze nie wiem…
Ale będzie jeszcze grzaniec na dobranoc – tylko nie mogę się zdecydować: czy na winie czy na piwie z koglem-moglem… Taki jak po nartach. Zawsze.
I film.
Albo książka.
Albo jedno i drugie.

Dom już odrobinę świąteczny. Są już światełka. I odrobinę pachnie igliwiem. Jutro przyniesiemy chyba wielką poinsecję. Może dwie? Żółta i czerwoną.

M. dzisiaj w humorze takim sobie.
Zęby.
Trzonowce już.
W dodatku złości Go sypiący śnieg. Więc jeździ opakowany szczelnie w folię!
Na sankach Mu ten śnieg nie przeszkadza, ale jak sypie do wózka to i owszem.
Sanki były przed południem.
Wybrałam się z Chłopakami i z aparatem, ale zjeżdżałam z takim zapamiętaniem z górki, że zapomniałam o zdjęciach ;-)
Może jutro?

Bo...na całej połaci śnieg...

piątek, 10 grudnia 2010

Czasami...


Czasami jest ciężko.
Czasem przychodzi taki dzień.
A nie przychodzi wsparcie.
Ani zrozumienie.
Powoli wkraczamy w fazę buntu. Jeszcze nie dwulatka, ale zaczyna się…
Słowo ‘nie’ traci na znaczeniu.
Pojawia się upór. Złość – nie złość. Bardziej upór.
Do pary z uroczym, nieprzejednanym uśmiechem.
Który jednak wymusza.
I płacz. Na zawołanie. Wielkie jak groch łzy spływają po tej najsłodszej buzieńce i próbują nakłonić mnie do jakiegoś ustępstwa…
A ja czuję się niczym kat.
Nie wolno! Nie wolno! Nie wolno!
Nie i nie i nie!
Na pewne rzeczy pozwolić nie mogę. Po prostu.
I coraz bardziej trzeba się gimnastykować, żeby odwrócić uwagę Dziecka, kiedy zajmie się czymś niewłaściwym, czymś niebezpiecznym…

Przychodzi taki cudowny moment, kiedy z fazy intensywnej (głównie) pielęgnacji wkraczamy w zupełnie nowe obszary. Kiedy Dziecko staje się coraz bardziej Człowiekiem. Bytem osobnym. Samostanowiącym, a w każdym razie do samostanowienia dążącym. To fajny moment, fajny czas. Rodzaj ‘nagrody’ za te pierwsze, mniej wdzięczne miesiące… Bo to okres cudownego i wszechstronnego rozwoju Dziecka. Także czas najsłodszej czułości.
Wspaniały to czas, ale i piekielnie trudny.
Bo co krok pojawia się słowo ‘odpowiedzialność’.
Za wszystko.
Za kształt, jaki to wychowanie małego Człowieka przybiera.
Za słowa, które wypowiadamy (i nie).
Za gesty, które wykonujemy (bądź nie).
Za emocje, które okazujemy (albo ich szczędzimy).
Za każdy dzień, który spędzamy z Dzieckiem. Za każdą chwilę.
Ciężar.
Momentami nie do udźwignięcia.
Kiedy obcujesz z Dzieckiem tę niemal cała dobę, gdzieś czają się również te niechciane uczucia.
Oraz zwyczajne, ludzkie zmęczenie.
Wątpliwości.
I ból, jeśli nie potrafisz sprostać postawionym samemu sobie wymaganiom. Oczekiwaniom.
Poczucie winy.
A jednocześnie potrzeba, aby zostać rozgrzeszonym.
Pocieszonym.
A przede wszystkim zrozumianym.
Czasami jednak trzeba uporać się z tym wszystkim samemu.
Wtedy jest najciężej…
Bo nie jest tak naprawdę łatwiej, kiedy jesteś przez cały czas z Dzieckiem.
Bo świadoma decyzja o ‘pełnowymiarowej’ opiece okazuje się czasami pewnego rodzaju obciążeniem.
Bo to taka ‘praca’, z której nie wraca się ‘do domu’.
Od której nie ma weekendów.
W której równocześnie musisz być pracodawcą i pracownikiem. I kontrolerem jakości ;-) Swoista schizofrenia. Wygląda to trochę inaczej niż w przypadku prowadzenia własnej firmy. Bo nie możesz zamknąć biura ani ogłosić bankructwa. Bo po prostu nie możesz spławić ‘klienta’ albo negocjować w nieskończoność niekorzystnej umowy…
I to taka ‘praca’, na którą narzekanie nie godzi się. Po prostu. Chyba że ryzykując utratę praw rodzicielskich ;-)
I to wszystko jest czasami bardzo męczące.
A wysiłek często niewidoczny.
Taki paradoks.
A jednak tę ‘pracę’ wykonuję z pełną premedytacją. Z ważnym celem. Z pasją. Z poczuciem pełni.

Bo częściej jest dobrze.
I to jest najważniejsze…

Wiem, że kiedy już wrócę do tej bardziej ‘prawdziwej’ pracy – będę tęsknić za tym czasem. Którego zostało nam już mniej niż więcej…
Będę tęsknić, ale też będę szczęśliwa z co najmniej dwóch powodów.

Że teraz już jestem TAM.
I że wtedy byłam TU.


M. coraz bardziej dokazuje. Pojawił się upór. I płacz ‘na siłę’. Niezbędny jest tu spokój i opanowanie, które jednak kosztują mnie coraz więcej. Jednak.

Uff, w końcu to z siebie wyrzuciłam.
Dla równowagi – jakaś wesoła piosenka świąteczna, dobrze?
Chodzi za mną od rana, a ten stary 'teledysk' mnie rozczulił.
Miało być coś po polsku – ktoś mi zarzuci, że promuję wyłącznie obcą kulturę, hihi – ale po polsku będzie jutro.
Obiecuję.

I dziś lampiony trochę po pop-artowsku.
Trochę. Andy Warhol by się uśmiał ;-)))
Jak ktoś jednak fałszywego pop-artu nie lubi – odsyłam do wczorajszego wpisu :-)

Spokojnego popołudnia!
My chyba na sanki się wybierzemy, bo trochę sypnęło :-)