poniedziałek, 28 lutego 2011

Sobota. Przedwiośnie...


Nie mogę tego zrozumieć, dlaczego w weekendy słońce pojawia się na niebie zdecydowanie później niż w ciągu tygodnia… I dlaczego deszcz pada też najczęściej w sobotę i niedzielę… No nic, tak widać być musi…
Sobotnie przedpołudnie. My plus pies :-) I kawałek lasu… Oraz łąki. I tak trochę brudnobiało i brązowo wszędzie… Nawet M. w podobnej tonacji ;-)
(- Dlaczego Wy Go ubieracie w takie ‘stare’ kolory? – pyta Babcia B. – Tyle wszędzie ładnych, kolorowych ubranek….)

***

A pod wieczór miała miejsce mała dobrosąsiedzka wymiana dóbr wszelakich :-) Delie, dzięki! Zapomniałam tylko o Arlington Park… Następnym razem, OK?





A odnośnie tych ubranek 'burych'...
Przypuszczam, że to bolesne dla pokolenia naszych dziadków i rodziców - oni zdaje się marzyli o kolorowych wdziankach... Skazani na szarobure, wełniane kubraczki ;-)
Zresztą pamiętam ze swojego dzieciństwa marzenie o RÓŻOWYM. Uparcie nierealizowane przez moją Mamę, która jako ogniowłosa nie znosiła tej tonacji ;-) Fundowała mi za to wełniane, granatowe (dziś uważam, że szałowe!) szerokie spodnie na szerokich szelkach... I buty - sznurowane, na 'słoninowej' podeszwie! W odcieniu camel :-) A ja marzyłam o lakierkach. Z kokardką oczywiście ;-) I o legginsach, z lycry - najlepiej takich imitujących dżinsy marmurki ;-) Och, jak bardzo zazdrościłam podobnych sąsiadce... Niedoczekanie. 
Ale różowe w końcu uprosiłam sztruksy ;-) I wcale za nimi nie przepadałam! 
Za to dziś trochę różu mieszka w mojej szafie ;-)


Z tego Oscara dla Suzanne Bier to się cieszę najbardziej!!! I polecam Waszej uwadze wszystkie jej filmy  – w szczególności ‘Tuż po weselu’ (After the Wedding) z boskim Madsem Mikkelsenem. Tu trailer! 
Tego najnowszego jeszcze nie widziałam. I przyznam, że nie mogę się już doczekać!
Zdaje się, że największymi przegranymi tej gali okazali się bracia Coen… Ale coś nie przypuszczam, że rozpaczają ;-) Wybieramy się na ‘Prawdziwe męstwo’ w tym tygodniu!


niedziela, 27 lutego 2011


W Łazienkach...

To dzisiaj. Wczoraj leśna wędrówka... Na razie tyle :-)

***

Bo chciałam jeszcze dwa słowa odnośnie kina (wszak dziś ponoć noc Oscarów!) :-)
Nie mam pojęcia, które z zeszłorocznych filmów zostaną najbardziej docenione przez szacowną Akademię (i w sumie mam to trochę w nosie), fajnie będzie pooglądać wytworne kreacje i w ogóle… Cate Blanchett, Tilda Swinton i Rachel Weisz - tych jestem najbardziej ciekawa… Ale, ale – miało być o filmie ;-) No więc nie sądzę, że ten właśnie zgarnie wiele statuetek (choć kto to wie - kilka nominacji ma) i może po prostu Wam umknąć wśród pozostałych nagrodzonych tytułów - ale polecam go Waszej uwadze. 'Do szpiku kości' (Winter's Bone). Koniecznie! My już go widzieliśmy. Przejmujące kino. I fenomenalna Jennifer Lawrence w pierwszoplanowej roli. No i obłędne zdjęcia (co bardzo mnie zaskoczyło - bo kręcone ponoć kamerą cyfrową!).
Film zwyciężył w Sundance, więc dla miłośników i wyznawców tego konkursu nie ma chyba lepszej zachęty ;-)

No i jeszcze 'Wszystko w porządku' (The Kids Are All Right) - byliśmy na tym dziś :-) Julianne Moore I Annette Bening... I wszystko inne. Obłędne. Ani słowa więcej - MUSICIE zobaczyć ten film! Bo świetny jest!

Kogo obstawiacie tak w ogóle? Colina Firtha? Annette Bening? Natalie Portman? A który z filmów?

Ja spróbuję:

Najlepsza aktorka Natalie Portman (choć ja bym tę nagrodę dała A. Bening - jednak!).
Ale trzymam też kciuki za Michelle Williams - filmu nie widziałam, ale baaardzo ją lubię!
Aktor - no pewnie Colin Firth ;-) A drugoplanowy - mam nadzieję, że jednak Goeffrey Rush!
Najlepszy film? Pewnie 'Czarny łabędź'
A z zagranicznych trzymam mocno kciuki za Susanne Bier!!!

***

A humor miewałam lepszy - na miły koniec fajnego weekendu parkingowa stłuczka :-( Nic groźnego, nic poważnego, ale wiadomo - trochę zabawy teraz...  No co za pech! I to tak na trzy cztery - i my i ktoś. I bum ;-)

piątek, 25 lutego 2011

Pokaż mi swoją torebkę... ;-)

Miło poczuć się jak gwiazda filmowa i wywnętrzyć własna torbę przez światem ;-) więc szalenie podoba mi się ta blogowa akcja.
Zatem oto i ona (mojej torby zawartość):


Portfel, klucze i telefon – taką mantrę powtarzam sobie przed każdym wyjściem z domu. Inaczej muszę zawracać ;-) 
Telefon mocno wysłużony, obtłuczony i nie do końca sprawny… Ale nie potrafię się z nim rozstać ;-) Podobnie było z poprzednimi – kiedy moją ukochaną Motorolę musiałam już obkleić taśmą, bo inaczej rozpadała się na części, w końcu dałam się przekonać, że nadszedł jej czas… Biedaczka. Tego telefonu czas nadejdzie wkrótce :-( i bardzo mi z tego powodu przykro… Zupełnie mnie nie kręcą nowinki i gadżety z branży IT – kompletnie… Brrrr… I z telefonu tylko dzwonię (lub smsuję) – z akcentem na tylko. Maili w telefonie nie sprawdzam. Nie czytam w nim gazet ani książek. A mapy uznaję tylko papierowe ;-) I oby tak już pozostało. Bo dobrze mi z tym!
Portfel czerwony, wypchany do granic możliwości (swoją drogą, gdyby i jego ‘wywnętrzyć’, zawartość zaskoczyłaby niejednego!). Ale nie gotówką – tej mi zawsze w portfelu brak ;-) Mam na myśli, że płacę najczęściej kartą i czasem muszę biec do bankomatu, żeby kupić dwa rogale na spacerze, hihi! 
A klucze z brelokiem, który dostałam w prezencie od kogoś baaardzo miłego :-)



Długopis – klasyka… Niezawodny. I elegancki. W ulubionym etui. Poprzednie ulubione zamieszkało już w szufladzie pełnej sentymentów – mocno wysłużone. A było prezentem od Tatusia M. Podarowanym jeszcze w studenckich czasach! Nawet pamiętam kiedy i gdzie :-) To nowe godnie je zastąpiło. Kiedyś nosiłam jeszcze pióro. Uwielbiam nim pisać... Ale dziś jego miejsce jest tuż obok kałamarza :-)

Krem do rąk – absolutnie mi konieczny! Ten na zmianę z niezastąpioną Neutrogeną. Albo Yes To Carrots jeśli mam taki kaprys ;-)

Okulary – słoneczne i korekcyjne. Słoneczne noszę o każdej porze roku (no, może nie podczas deszczu!), korekcyjne – właściwie tylko do pracy przy komputerze. Ale powinnam chyba częściej!

Altoids – przyznaję, jestem uzależniona ;-) I od samych miętusów, i od tych uroczych pudełeczek retro! Czasami sięgam jeszcze po FischermansFriends albo takie czarne cukierki z lukrecją (wiem, nikt ich nie lubi!)

Torba płócienna na zakupy.

I jedyny mój amulet. Od Mamy. Pomaga!
I puderniczka.
I czasami tusz do rzęs. Ale rzadko - prawie wszystkie mnie uczulają :-(
Zakładka. Przypomina miecz samurajski ;-) Zakładek mam całą kolekcję. Głównie takich handmade – z suszonych kwiatów, roślin zbieranych latem, przywożonych z podróży… Naklejanych na czerpany papier, potem laminowanych. Taki mój książkowy zielnik ;-)
Ale ta jest inna. I nigdy z książki nie wypada! To Mikimoto. Prezent. Z perłą :-) I jest szalenie wygodna.
Książki w torbie mam zawsze (tutaj 'Pejzaż. Rozmowy z Mają Komorowską'). Czasem dwie, czasem trzy. I jeszcze jakieś gazety. Modowe magazyny (oglądam z największą przyjemnością). Albo wnętrzarskie. Prasę codzienną. Tygodniki. I krzywy kręgosłup mam od tego wszystkiego ;-)))

Notesy – zawsze kilka. Kalendarz wypchany karteluszkami, papierzyskami, zapisany po kokardki! Przechowuję te z minionych lat. Swojego rodzaju pamiętniki. I notuję w nich co ważne. Co chcę zapamiętać. Nie ufam żadnym e-notesom, choć zdarza mi się zapisywać terminy w telefonie! Ale wolę papier. Zdecydowanie!

No i skarby M. w mojej torebce :-) Jego grzechotki, gryzaki, smoczki i zabawki (z czasów niemowlęcych jeszcze) ;-) Tutaj harmonijka! Ostatnio nieodłączna. Drobiazgi M. zazwyczaj pakuję w oddzielny plecaczek, który potem wrzucam do torby (jeśli nie zabieram wózka), ale jak widać i w samej torbie można też znaleźć coś ciekawego ;-)

Do ust szminki (choć rzadko używam). I błyszczyk. I balsam. Ten Nuxe (według mnie) jest najlepszy :-) Po kieszeniach kurtek/płaszczy mam poupychane balsamy do ust w sztyfcie – w każdej kieszeni jakiś! 
A w samej torbie znajdą się jeszcze witaminy. I zapachy – którym jestem niewierna ;-)
Tutaj akurat Jil Sander No. 4. No dobrze, temu jestem wierna akurat… Z przerwami, ale wracam.
Lubię też zapachy niszowe. Lubię przywozić z zagranicy coś, czego w PL nie ma (choć teraz jest to bardzo trudne!). Ale też żaden z nich jeszcze mnie do końca nie uwiódł.
Pachnę sezonowo. Zapachy budzą też konkretne skojarzenia – różne etapy w moim życiu różnie pachną. Niektóre są (niemal) bezzapachowe – jak czas ciąży czy ten tuż po narodzinach M.
Wiosną i latem lubię sięgać po ultraświeże zapachy Lancome (po O Oui, po Aroma Tonic – czy ktoś wie, dlaczego ta genialna seria kosmetyków została wycofana ze sprzedaży? Miałam fioła na punkcie zielonego balsamu do ciała!). Lub po 19 Chanel :-)
Zimą i jesienią Narciso Rodriguez. Na przykład. Albo Jil Sander No.4 właśnie…
I wiele, wiele innych pachnideł. 

Pamięć przenośna – metalowy box z pendrive’ami. Zdjęcia, muzyka, dokumenty, prywatne, służbowe… Wszystko tam jest ;-) Muzyki ze słuchawek teraz nie słucham. Słuchałam dużo, ale teraz spaceruję głównie z Dzieckiem, a jeśli sama – chętnie słucham ciszy ;-) Audiobooków po drodze nie słucham. W domu czasami. Ale nie jestem fanką!

A torba ulubiona. Wiekowa. Niezamienna na inne. Choć kilka ich kupiłam w tzw. międzyczasie. Ta tutaj ma już chyba z siedem (sic!) lat. I jest ze znakomitego, gęstego zamszu. W odcieniu gorzkiej czekolady. Na zamek, z kieszonką i najsprytniejszą rączką/paskiem na świecie! I bez żadnych sprzączek. Już takiej nie produkują :-(
Nie lubię kupować torebek. Wolę buty ;-) Jeśli o mnie chodzi, mogłabym chodzić w butach tylko jednej firmy (na C., hiszpańskiej), a torebki – cóż, każdej czegoś brakuje… Albo mnie brakuje pieniędzy (lub odwagi do ich wydania!) na taką, której nie brakuje niczego, hehe! Dlatego najnowszą torbę zamówiłam u pewnej projektantki. Na ‘wymiar’ :-)
Po weekendzie trafi na moje ramię!
Ale tej mojej ukochanej nie zamierzam pożegnać, o nie!

Skarbów w torbie mam jeszcze więcej: plastry, chusteczki, first aid kit dla M., latem kremy z filtrem, aparat fotograficzny, jakieś kredki, ołówki, dwa ludziki Lego (jeszcze z mojego dzieciństwa!), bańki mydlane, szczotka do włosów, ze dwie klamry i trzy wsuwki, kapelusz przeciwdeszczowy (bo nie używam parasoli!), stare bilety (kolejowe, lotnicze, na metro), korek od szampana (?), płyty CD, paczka post-itów, taśma klejąca, ładowarki i baterie, jakieś ulotki, katalog akcesoriów niemowlęcych (sic!) i coś z biżuterii… Ufffff… Wystarczy?
Ach, noszę w torbie jeszcze maleńką gumową figurkę Statlera (z Muppetowego duetu Statler&Waldorf - pamiętacie? To ci dwaj zgryźliwi tetrycy z górnej loży!) - Tatuś M. powinien nosić tego drugiego. Bo czasami złośliwcy z nas ;-) więc to tak na opamiętanie!


No to tyle o torbie! Się wybebeszyłam (jak to cudnie ujęła Ivi!) ;-)


Słonecznego weekendu! Wypoczywajcie! Ja znikam :-)



Chwila szczęścia?

Popołudniowy, mroźny spacer z M. Po drodze małe sprawunki. I śmiejący się w głos M., kiedy pędzę co sił w nogach naszym wózkiem przez Aleję Kasztanową, białą i bezlistną… Ale przed nami żarzy się gigantyczna, purpurowa kula słońca. Wisi nisko, niziutko ponad horyzontem. Dokładnie na wprost nas. A niebo przecinają wielkie, schodzące już do lądowania odrzutowce…
Biegnę, M. piszczy z radości – o nasz wózek obijają się torby pełne wiktuałów. Przed nami weekend. Kupiłam mąkę gryczaną na prawdziwe bliny. I dobry, wiejski twaróg. I szare renety na jabłecznik… Przed nami fajne dwa dni. We troje. Trochę tu, trochę tam…

Musiałam. Bo za chwilę zapomnę o tej chwili szczęścia. Bez zdjęcia, bo nie wzięłam aparatu ze sobą… Czego pożałowałam okrutnie, bo to słońce było nieziemskie...

Wypoczywajcie!

PS O torbie pamiętam! Spróbuję tu tak zaprogramować, żeby pojawiła się dziś w nocy ;-)
Po prawej z nocnego stolika (zakolejkowane), po lewej z parapetu. Szczególnej uwadze polecam (z tych po lewej) Kiran Desai - choć zdaje się, że wszystkie jej wydane w PL tytuły są już niedostępne - nakład wyczerpany! - oraz Dina Buzzati'ego - tom niezwykłych opowiadań (Bu, ogromne dzięki - muuusimy się w końcu spotkać - mam je do zwrotu!). Ten Ishiguro z kolei mnie rozczarował i - przyznaję bez bicia - nie dobrnęłam nawet do połowy. Odłożyłam lekturę w trakcie - co czynię niezmiernie rzadko... Samego Ishiguro bardzo cenię (ktoś może czytał 'Nie opuszczaj mnie'? Film na podstawie tej książki (z Keirą Knigtley między innymi) w kinach w  marcu). Ach, jeszcze odnośnie Buzzatiego - koniecznie przeczytajcie 'Słynny najazd niedźwiedzi na Sycylię' :-) Można czytać dzieciom (troszkę starszym), ale i samemu się pysznie bawić! Rzecz znakomita! I bardzo mądra. Chyba jeszcze można kupić... Chwina czytam 'po kawałku' - przynajmniej jego Dziennik. Teraz czekam na nową powieść zatytułowaną 'Panna Ferbelin' - coś czuję, ze będzie to wielka uczta literacka (fragment usłyszałam już w radiu)... Ze współczesnych polskich pisarzy chyba wskazałabym Chwina właśnie jako ulubionego... A jego 'Dolinę radości' czytałam pod sam koniec ciąży i w pierwszych dniach po urodzeniu M. I te 500 przeszło stron naprawdę niesłychanie cudownej lektury zapamiętam do końca życia. Z wielu powodów!

A w kolejce Kostioukovitch o kuchni włoskiej (już trochę tę książkę liznęłam latem, ale chcę ją skończyć przed wiosną!). Paul Theroux (do którego zachęca mnie bardzo Tatuś M.) - to najwyższej próby literatura podróżnicza - teraz kolejne tytuły P.T. ukazują się nakładem wyd. Czarne - co jeden ciekawszy! Ten akurat o podróży przez Azję. Koleją!), poza tym DeBotton o architekturze (o podróżowaniu po lewej), Nigella na słodko (żadna to nowość - How to Be a Domestic Goddess oraz How to Cook to dwa niewydane dotąd w PL jej tytuły - absolutny basic! Bardzo lubię kartkować je do snu, hihi) i Alice Munro 'Zbyt wiele szczęścia' - jakiś czas temu czytałam jej 'Uciekinierkę' i byłam pod wielkim wrażeniem! Ach, no a na sam koniec (nomen omen) 'Prawdziwy koniec wojny...' czyli zbiór tekstów/opowiadań wielu znakomitych autorów (polskoch i niemieckich - to wydanie dwujęzyczne) dotyczących wojny i przemocy - z autorów polskich O.Tokarczuk, W.Tochman, M. Tulli... Między innymi.

No i jeszcze kawałek słońca. Zachodzącego. Za naszym oknem kuchennym... Niedawno był tu księżyc w paski ;-)


Miłego popołudnia!

***

M. już po szczepieniu. Dzielny mały człowiek z Niego! Jedna ledwie łza przy drugim ukłuciu. No, pękam z dumy :-) Jeszcze tylko jedno szczepienie przed nami, a potem dopiero jak skończy 5 lat (uff...) :-)
Mam wrażenie, że M. stał się ulubieńcem naszej pani doktor ;-) ale może każda mama czuje podobnie w gabinecie tej niezwykle ciepłej pediatry!
Teraz M. śpi, a ja gotuję rosół. Moim sekretem są dwa małe goździki wrzucane do każdej rozgrzewającej zupy! Czyli żaden już to sekret ;-)

PS. Ach, i Zadie Smith też polecam. I Updike'a. I Virginii Woolf książkę niezwykłą, bo to psia biografia jest :-) Bajeczna po prostu!

czwartek, 24 lutego 2011

Serduszko z poślizgiem. A także o zabawie w teatrzyk. Oraz David Bowie :-)


Bardzo spodobał mi się dzisiejszy wpis u Delie (hmm, nie mogłam coś zrobić odnośnika do tamtego konkretnego posta). To, co wyczytałam z niego między wierszami…
O tych wszystkich rolach, jakie przychodzi nam odgrywać w życiu… I o dystansie, który sprawia, że czasami patrzymy na siebie z góry/z boku i zanosimy się śmiechem :-)
Ja też tak mam!

Zaczęłam się zastanawiać u Delie, która z ról jest mi bliższa… Czy beztroskiej, roześmianej, takiej trochę hippie Mamy, w uszance, w wygodnych camperach, na spacerze z Dzieckiem, z psem, z sankami? Dziewczyny ze słuchawkami na uszach, pogrążonej w lekturze w metrze, przegapiającej stację (notorycznie mi się to zdarza!), pędzącej dokądś z kubkiem kawy w ręce… Ciągle dokądś spóźnionej, ciągle czegoś ciekawej, ciągle czymś zachwyconej?

Bo jest jeszcze druga ja – w butach na całkiem słusznym obcasie. W żakiecie. W wytwornym naszyjniku. Bez psa, bez Dziecka i bez słuchawek ;-) Na arcypoważnym spotkaniu służbowym. Przy arcypoważnych negocjacjach. Na lotnisku. Na wściekle nudnej kolacji biznesowej. Ślęcząca nad kontraktem. Poważną korespondencją. Nad terminarzem. Nad stertą papierzysk…
Nie ma jej tutaj i raczej nie będzie. Poza tym chwilowo jest w odwrocie ;-)
Czasem mam wrażenie, że część moich bliskich, moich przyjaciół takiej mnie nie zna. Nie wyobraża sobie mnie nawet w podobnej roli...
Może to dobrze?

Ale lubię taką siebie. Naprawdę. Czasem jestem z niej nawet dumna ;-) Ale zdecydowanie bardziej wolę tę pierwszą :-) I jeśli miałabym wybierać, wybrałabym ją właśnie. Taka jestem naprawdę! A to drugie to tylko gra w teatrzyk ;-) Choć nie ukrywam, że czasami tęsknię już za tą moją 'sceną'…

Chciałam tu napisać jeszcze więcej na ten temat – głowę mam pełną zdań i myśli… Ale dość już na dzisiaj!
Przez całe popołudnie grałam M. na altowym flecie Alouette i Panie Janie. I temat z Moon River :-) I wałkowaliśmy ślimaki z ciastoliny!
A potem głośno słuchaliśmy Davida Bowie! Tej piosenki kilka razy! Uwielbiam ją również w wykonaniu F.M., ale ta jest równie elektryzująca!!! A partie Freddiego zaśpiewane przez Gail Ann Dorsey - no cudo!

Serduszko z origami to w ramach spóźnionej akcji walentynkowej! Żałuję, że nie dałam rady do Was dołączyć… Może za rok? Za jakiś czas wrzucę więcej tych serduszek, bo przygotowaliśmy ich z Mikołajem całe mnóstwo :-)

Miłego wieczoru!
Tak sobie myślę, że ta piosenka mocno ‘od czapy’, ale może właśnie nie… Czasami brzmi w moich uszach jak jakiś motyw przewodni… Jak ścieżka dźwiękowa do mojego życia… I po prostu ją lubię :-)

***

Jutro szczepienie. A potem znikamy na chwilkę :-) Wcześniej jednak wywnętrzę torebkę (co mi się bardzo marzyło i do czego mnie zachęciła D.)
Do zobaczenia więc!
Dzisiaj tylko przebiśniegi (teraz mi uwierzycie, że widziałam się z wiosną?) i kilka innych zdjęć z Maminego ogrodu... Sprzed niecałych dwóch tygodni!
 
Huśtawka ma lat...ponad pięćdziesiąt!!! Huśtała się na niej moja Mama, Ciocia i Wujek oraz dziesiątki innych dzieci... W tym i ja :-) Zachowały się piękne zdjęcia z 1960 roku, na których mój Dziadek (niedługo przez śmiercią) pozuje przy huśtawce ze swoim najmłodszym Synem... Dlatego też zawsze huśtawka ta kojarzy mi się z Dziadkiem, którego nie miałam szczęścia poznać niestety... Huśtawka wiekowa, w fatalnym już stanie - w zeszłe lato zapadła decyzja, że trzeba ja usunąć po prostu. Bo o huśtaniu się na niej nie ma mowy - jest mocno przerdzewiała. Poza tym mamy już nową, taką na linach między modrzewiem a daglezją... No ale jakoś nikt nie ma serca najwyraźniej huśtawki się pozbyć...
I nasze cienie na ścianie tuj - od lewej Mikołaj, M. (na moich rękach) i ja :-) Lubię to zdjęcie!

I ostatnie orzeszki - zasypał je śnieg zanim zapolowały na nie wiewiórki... Jedną spotkaliśmy. Czarną. M. długą ją obserwował, jak wspinała się po wysokim modrzewiu. Wiewiórki fotografuję tylko w Łazienkach - inne nie chcą pozować ;-)

Wiosno, przyjdź... Proszę!

Skoro jednak nie przychodzisz, posłucham sobie chociaż tego... Chociaż pierwszej zwrotki :-)

środa, 23 lutego 2011

YMPA i cienie :-)


Lampa i słońce są dla naszego M. tożsame.
Lampy, to zaraz obok zegarów, ulubione przedmioty w naszym Domu. YMPA – to lampa.
YMPA to też słońce. Dzisiaj na spacerze i w każdej książeczce.
Jeśli o mnie chodzi, nie ma problemu…
Grunt, że świeci :-)

***

Parę dni temu lądowaliśmy na Marsie ;-) za to wczoraj M. wylądował głową na kaloryferze!!! Głową! A konkretnie łukiem brwiowym! Cudem nie doszło do tragedii…
A ja stałam tuż obok. Jedno małe hop i głową w kaloryfer…

To jako suplement do niedawnego wpisu. O rozbrykaniu. I mojej niemocy ;-)
Moje najdzielniejsze Dziecko – było trochę łez, ale niejeden maluch urządziłby w podobnej sytuacji porządną histerię… M. dość szybko się uspokoił. Zresztą na pocieszenie natychmiast ruszył ulubiony Mr.Croc, czyli poczciwy Pan Kłap :-)
Co więcej, ćwierć minuty później M. już brykał jak gdyby nigdy nic!!!

Jest za to wielki, sinofioletowy guz na czole i małe zadrapanie.
Zaczyna się…
To uświadomił mi Tatuś M., kiedy zapłakana dzwoniłam do niego zrelacjonować niemal ‘na żywo’ całe zajście… Za chwilę będzie więcej takich siniaków. I dziury na kolanach ;-)

M. wygląda teraz jak mały powstaniec ;-) a ja muszę przemeblować sypialnię i chyba usunąć kaloryfer!
;-)

Ech…

***

Co mnie najbardziej wzrusza, to ta niesłychana wręcz pogoda u mojego Syna. Tak naprawdę to nie pamiętam, żeby kiedykolwiek miał prawdziwie zły dzień. Taki na marudno. Jeśli ma gorszy humor, to przez momencik ledwie. I mimo, że od niedawna pojawił się upór i pewna determinacja w egzekwowaniu własnych potrzeb, to w dalszym ciągu widzę, że jednak M. jest typem wielce spolegliwym… Koncyliacyjnym. I nawet ta Jego złość jest bardzo umiarkowana… Nie obraża się. Nie dąsa. Nie prowadzi żadnych z nami gierek i emocjonalnego szantażu… Nie histeryzuje! Jakoś tak bezboleśnie godzi się na taki, a nie inny porządek rzeczy. Nawet jeśli nie do końca on po Jego myśli.
Nie wiem, dobrze to czy źle? Hmm…

A tę serię zdjęć z cieniem bardzo lubię. Mam ich wiele. Poranek. U Babci. M. jeszcze w łóżeczku, w piżamce. I ten niesamowity, nieregularny cień, który na ścianie stworzyła firanka… Bo pięknie świeciła lampa tego dnia! YMPA znaczy się ;-)

O książeczkach mojego dzieciństwa. Tom I :-)

Będąc u Mamy, za każdym razem zaglądam do mojej zaczarowanej biblioteczki.
Na dolnej półce, za kryształową szybką znajdują się moje książeczki dzieciństwa.
Część z nich.
Książek w niej ciągle ubywa, bo przy każdej wizycie kilka tytułów zabieram ze sobą. Dla M.
Postanowiłam sfotografować te, które jeszcze tam zostały…
Niektóre z nich.
Te przeze mnie ogromnie lubiane. Te, do których mam szalony sentyment. Te, które jeszcze pobędą jakiś czas na tamtej półce… Bo tym razem zabrałam ze sobą inne tytuły.
Niektórych książek z dzieciństwa nie mogę znaleźć – prawdopodobnie zostały rozdane…
Nie mogłam przeżałować jednego tytułu szczególnie – 'Bajek Samograjek' Brzechwy, z cudownymi ilustracjami Danuty Imielskiej-Gebethner. Oraz z nutami :-)
Chyba moja najulubieńsza z książeczek (ex equo z Apolejką!)
Szczęśliwie, udało mi się ją znaleźć na półce Tatusia M. :-)
W doskonałym stanie w dodatku – widać nie był to jego ulubiony tytuł w dzieciństwie!
Bo ta moja to w strzępach już była…

 
Zrobimy tak: postaram się wrzucić tu wszystkie moje ukochane tytuły.
Będę to robić na raty…
Na razie 'klasykę-klasykę' zostawiam na później – Andersena, Braci Grimm, Muminki, Astrid Lindgren, Kubusia Puchatka… Te zresztą przywiozłam ze sobą już wiele lat temu.
Dziś wrzucam ledwie cząstkę z tych, które zostały w domowej biblioteczce Mamy.
Tytułów przeróżnych, czytanych przeze mnie w różnym wieku.
Tytułów również mniej znanych – ale może niektóre z nich były i Waszymi ulubionymi? Może ‘Wesołe lato’ Bechlerowej? Może ‘TaśTaś’ Hertza? A może ‘Opowieści starego zegara’ Altay? Ta ostatnia – jedna z najbardziej niezwykłych książeczek dla młodych dam :-)
O dawnym CK Budapeszcie między innymi…

Czekam też na Wasze opowieści o lekturach z dzieciństwa. Ciekawa jestem ile z moich tytułów okaże się Waszymi i na odwrót?

Na samym dole znajduje się cenny kwartet – książeczki z dzieciństwa moich Rodziców. Moje najpiękniejsze pamiątki…

A pod koniec tygodnia obiecuję grzbiety książek z nocnego stolika :-) Tych zakolejkowanych! I grzbiety tych z sypialnianego parapetu (dopiero co przeczytanych) - które jeszcze nie trafiły z powrotem na półkę...
Ech, lubię tu pisać o książkach. I lubię o książkach czytać :-)

Miłej lektury!
I miłego dnia!

wtorek, 22 lutego 2011

Słoneczne popołudnia.
Piękne światło. Cudne cienie.
I balony.
Zamiast nart, bo dopadło nas małe przeziębienie…

M. i Jego starszy braciszek. Mikołaj.
Nieczęste spotkania. Ale zawsze do zapamiętania. Do niezapomnienia, jak mawia Ewa :-)

Popołudnia i wieczory.
Gry planszowe, Lego, puzzle, origami.
Wiersze i piosenki. Takie, których uczę Chłopaków :-)
No i balony.
Te łączą pokolenia. Wszystkich cieszą.
Balony i mydlane bańki.
Czary-mary i powrót do Dzieciństwa.
Niezawodny na to sposób.
I Pippi Langstrumpf. Książka na dobranoc. I film na dzień deszczowy. Film stary, jeszcze z lat 70-tych. Bardzo go lubię. Bardzo polubił go Mikołaj.
Bo Pippi to Ktoś!

Zatem trochę kolorów. Barwnych plam.
Roześmianych.
Bo tak zerknęłam wstecz i jakoś trochę ponuro tutaj… Ani trochę kolorowo. Przynajmniej ostatnio...
Szaroniebiesko głównie. I zielonkawo… A i buro nawet.
W dodatku ten wpis wczorajszy jakiś taki przygnębiający trochę...
Zatem zmieniam paletę :-)

A na koniec piosenka!
Nie pamiętam, czy kiedyś pisałam tutaj o Sade. Zresztą to temat na osobny rozdział :-) Może kiedyś o taki się pokuszę tutaj...
Czasem, kiedy mi niefajnie, włączam Sade. Dużo Sade. W dzień płyty, nocą ten koncert na DVD. Swojego czasu byłam od niego uzależniona ;-) A The Sweetest Tabu w tej wersji live - no, mistrzostwo... Zresztą czasami mam wrażenie, że każda jej piosenka, każda płyta jest moją ulubioną...
Sade jest osobna. Zarówno jeśli chodzi o muzykę - ta jest niepowtarzalna - jak i o urodę. Sade to dla mnie oddzielna kategoria piękna... W Sade wszystko jest piękne. Niebanalne. I w jakimś sensie tajemnicze...
Ciekawa jestem, czy odbieracie ją podobnie?

Zatem piosenka. Dzisiaj ta.


 PS I jeszcze raz Wam dziękuję za te wszystkie słowa wczoraj. Bardzo mi pomogły. Dziękuję przeogromnie...






















poniedziałek, 21 lutego 2011

Niespożyta energia M., czyli frustracji młodej matki ciąg dalszy ;-) I szarobury spacer z Ewą. Ale w słońcu!

Wróciłam zmęczona.
Okrutnie…
Szczęśliwa, ale zmęczona…

Niespożyta energia mojego Syna daje się we znaki.
Wszystkim ;-)
M. w jednej sekundzie znajduje się w trzech (najmniej!) miejscach.
Przy czym specjalizuje się głównie w czynnościach wysokiego ryzyka…
Jest uparty.
Uroczy, ale uparty.
Momentami nie daję rady.
Widzę obłęd w oczach Babci. Cioć. I Wujków.
I w oczach Tatusia M.
Wizyty, które składamy stają się bardzo kłopotliwe.
Coraz bardziej.
Dla wszystkich.
Ja nie zdążę nawet wypić kawy. Odwiedziny zaczynam od przemeblowywania cudzego mieszkania ;-) Od ogołacania stolików kawowych i przenoszenia co cenniejszych sprzętów na wyższe poziomy! Serwowane dania zjadamy wszyscy na stojąco, układając talerzyki daleko poza zasięgiem rąk i wzroku M.
Ale i tak od czasu do czasu u kogoś runie lampa na przykład (Ewuń, raz jeszcze przepraszamy!)
Moje cudowne, arcyspokojne Dziecko (przynajmniej to, którym M. był jeszcze parę tygodni temu) stało się szalejącym wulkanem niespożytej energii!
Psotnikiem.
Psują.
Łotrem.
Najsłodszym, najdroższym łobuzem.
Mój błogi spokój i mocno już nadwerężona cierpliwość zaczynają szwankować.
Nie mam już żadnego pomysłu na dyscyplinowanie Syna i tłumaczenie Mu jak bardzo niebezpieczne/kłopotliwe/nieuprzejme są Jego pomysły.
Z Dziecka, które swoją uwagę potrafiło przez długie minuty skupiać na jednej czynności, wykonywanej z oddaniem i precyzją, wyrósł mały hultaj, którego wszystko cieszy, bawi i interesuje ale przez jakieś cztery sekund...
Rozkojarzenie i połykanie nieoswojonej przestrzeni – jakie to dziwne u Dziecka, które potrafi przecież skupić uwagę i nawiązać kontakt, kiedy nie jest rozproszone poznawaniem nowego…

Wiem, to TEN czas.
Wiem, to pewnie wcale nie jest ADHD.
Wiem, to bunt dwulatka.
Wiem, teorię znam ;-)
Wiem, zaraz z tego wyrośnie (chyba?).
Ale…


Naprawdę nie mogę już…
Czasami.
Coraz częściej.
Nie chcę stać się tą pokrzykującą, zniecierpliwioną i wyszarpującą z rąk Dziecka przedmioty matką.
Jakich wiele, niestety…
Wciąż staram się być tą fajną, uśmiechniętą i rozsądną Mamą.
Taką, która rozumie. Nie karci bez sensu, bez skutku. Nie podnosi głosu bez przyczyny. Taką, która zawsze ma pomysł na odwrócenie uwagi Dziecka, kiedy zajęte jest czymś niemądrym.
Ale też taką, która wychowuje.
A ja teraz już wcale nie jestem pewna, czy aby wychowuję M.
Bo wydaje mi się, ze wszystko zaczyna się wymykać pod kontroli.
I niedługo wszyscy zaczną patrzeć na mnie z pobłażaniem jak na kogoś, kto nie ma wpływu na własne Dziecko. Kto wychowuje je bez żadnych reguł. I bez zasad.
A tak przecież nie jest.

Ale czasami już sama nie wiem...
Naprawdę.


Wydaje mi się, że M. w Domu zachowuje się inaczej.
Inny jest też nasz rytm życia tutaj.
I Dom jest przestrzenią zupełnie oswojoną.
Kiedy wybieramy się gdziekolwiek z wizytą, kiedy zamieszkujemy na jakiś czas u Babci, nagle ta nowa, obca przestrzeń staje się największą atrakcją. Frajda jest w wysuwaniu szuflad, wdrapywaniu się na krzesła, ściąganiu obrusów i zrywaniu zasłon (sic!), których w Domu brak.
Największa radość w bieganiu po schodach, włączaniu i wyłączaniu wszystkich możliwych urządzeń, atakowaniu kontaktów i uderzaniu pilotem od telewizora w stół (aż wszystkie baterie pofruną wysoko, wysoko pod sufit!).
Klocki, puzzle i samochodziki stają się czymś wysoce niekoniecznym.
Te same zabawki, którymi Dziecko bawi się w Domu, wydają się jakąś pomyłką i służyć mogą jedynie do rzucania na odległość…
I kiedy wszystkim tłumaczę, że tak naprawdę wszystko wygląda inaczej, czuje lekko pobłażliwe spojrzenia i uprzejme przytakiwania ;-)
- Tak, tak, na pewno. Dzieci takie są. Wszystkie.
Chociaż chwilkę później okazuje się, że jednak nie wszystkie ;-) bo czyjś syn, wnuk albo siostrzeniec  'zachowywał się zupełnie inaczej - ale też miał odpowiednią w Domu dyscyplinę'. 
W przeciwieństwie do M. (czytam między wierszami).
No właśnie. Mało kto mi wierzy, że i w naszym Domu pewne reguły obowiązują... 

Na wszelki wypadek zabieramy ze sobą zawsze małą harmonijkę – kiedy już M. zaprezentuje cały wachlarz zachowań niegrzecznych i zrobi odpowiedni bałagan, podaję mu ów instrument i próbujemy mini recitalem zatrzeć złe wrażenie ;-) Zazwyczaj się udaje! Jeszcze.


Ratunkuuuuuu!!!


My naprawdę wychowujemy M. 
Naprawdę.
Nie jesteśmy Rodzicami, którzy pozwalają na wszystko. M. ponosi (odpowiednie dla swojego wieku oczywiście) konsekwencje swoich czynów. Jest nagradzany. I karcony kiedy trzeba.
Staramy się. Pracujemy. Wychowujemy Dziecko świadomie. Poszukujemy dobrych rozwiązań. Radzimy się mądrzejszych. Bardziej doświadczonych. Staramy się być wzorem. Próbujemy. Pokazujemy. Cały czas...
Ale niekoniecznie przynosi to wszystko zamierzone przez nas rezultaty. I efekty.
I często błądzimy...
M. energii ma za troje. Za czworo ;-)
I czasami ciężko dać jej upust. Zwłaszcza zimą. Zwłaszcza w dzień pochmurny. Zwłaszcza w cudzych wnętrzach ;-)

Nic.
Czekamy.
I czekamy.
Byle do wiosny!

Uratuje nas ogród ;-)

Na razie zawieszamy wizyty i odwiedziny. Przynajmniej tam, gdzie nie ma dzieci ;-) albo gdzie dzieci już urosły, a rodzice zapomnieli jak to było ;-)



Tymczasem kilka zdjęć z cudownego spaceru z Ewą (na zdjęciach z M.).
Tą od lampy ;-)
Z moją najdroższą i najdawniejszą Przyjaciółką.
Taką od zawsze i na zawsze.
I chyba najulubieńszą Ciocią M.
Bo Ewa jest czarodziejką. Najprawdziwszą. Ona dzieci zaklina… Ma niezwykły dar i wielki do Dzieci talent.
Jest cudownym pedagogiem. I cudowną malarką. Artystką.
I będzie cudowną Mamą. Już w maju :-)
A jej Lena z pewnością nie będzie się zachowywać jak mały dzikus ;-)
Będzie subtelną, uroczą Dziewczynką. Na pewno!

A oto i Lena. Ta w środku ;-)


***

Uff...
Trochę mi lżej jak to z siebie wyrzuciłam.
Lżej, ale wcale nie lepiej...
Może lepiej już nie będzie?
Niech będzie tylko troszkę łatwiej...
To już będzie bardzo dużo :-)

Tymczasem przygotowałam sobie michę owsianki.
Z łyżką muscovado, z garścią surowego ziarna kakao (jak ono przyjemnie w tej owsiance chrupie!) i z chmurą cynamonu.
Już mi lepiej :-)
Oj, tak!



Już w Domu, czyli powrót do przeszłości ;-)

Bo tam dużo słońca, przebiśniegi i krokusy, i przedpołudniowa kawa na tarasie, a tu brr…
I biało na dodatek...
Groźny pomruk zimy.
Ostatni, miejmy nadzieję…

Kilka zdjęć z drogi.
Tam.
Z powrotnej zdjęć brak, bo wracaliśmy późno w nocy i właściwie tylko umocniłam swoje przekonanie o wyższości podróży koleją nad samochodem :-)
Przynajmniej na tej mojej trasie.
I wagonem IC ;-)

Samochodem wracamy zawsze dłużej.
I zdecydowanie mniej wygodnie, bo choćby nie wiem jak obszerny był samochód, nie uświadczysz w nim luksusu prostowania nóg na sąsiednim fotelu, wyciągnięcia ramion w górę i krążenia po długim korytarzu ;-)
Zdecydowanie lepiej też czyta się w pociągu (jeśli M. zechce się zdrzemnąć na minut kilka, haha)…
I o ileż bezpieczniejsza taka podróż.
Naturalnie i samochód ma swoje dobre strony –  żadne dworce w perspektywie,  żadna bieganina po peronach… Nikt na nas nie kicha z sąsiedniego przedziału ;-) No i ten Joshua Redman sączący się cicho z głośników w przytulnym, ciepłym wnętrzu naszego auta…

Jednak z Dzieckiem wolę podróżować koleją.
Ale wyłącznie w wygodnych wagonach IC :-) I wyłącznie Centralną Magistralą :-)
I w specjalnym przedziale dla rodzin z dziećmi.
Pluszowa wykładzina, wygodne lotnicze (cztery w przedziale) fotele, pasy, którymi można przepiąć Dziecko lub fotelik, porządny przewijak, zamek wewnętrzny i mnóstwo miejsca na wózek na przykład…
Pytajcie o takie specjalne przedziały – wiem, że nie są dołączane do wszystkich składów, ale na wszystkich ważniejszych trasach jeżdżą na pewno!



M. podróżuje ze mną pociągami od drugiego miesiąca i chwalę sobie ten rodzaj komunikacji.
Bardzo.
Samochodem na dłuższe trasy staramy się jeździć w nocy, tak żeby spał, a tutaj nie ma różnicy!
Poza tym nie wyobrażam sobie podróży samochodem z niemowlęciem, kiedy samemu się kieruje a Dziecko jedzie z tyłu samo. Obłęd...

Pociągami M. jest zauroczony.
Zaciekawiony wygląda przez szyby. Podziwia krajobrazy i dworce, które mijamy po drodze. Zaczepia podróżnych. Zwiedza cały skład pociągu – ze szczególnym uwzględnieniem wagonu restauracyjnego (łakomczuch!) :-)
Na krótkie chwile udaje mi się Go zatrzymać w przedziale – wtedy fajną zabawą okazuje się układanie puzzli (szczęście, ze w końcu je wrzuciłam do walizki) albo rysowanie.
Albo oglądanie książeczki (o tematyce kolejowej oczywiscie, czyli Thomas&Friends)!
Można też coś przekąsić. Można zdrzemnąć się przez chwilkę :-) Można po raz dwieście pięćdziesiąty szósty otworzyć walizkę Mamy!

A po kilku godzinach takiej podróży rzucić się w stęsknione ramiona Babci!




***

Pan Księżyc w kuchennym oknie ciut po szóstej a zaraz potem piękny świt daje nadzieję na dobry dzień…
W dodatku słyszę wróbli świergot na naszym balkonie!!!
Wczoraj rozpakowywanie walizek, kartonów pełnych smakołyków i przetworów (konfitury z pigwy, z wiśni, z żółtych renklod oraz z dyni, marynowane grzybki, papryka w zalewie, słodziutka ćwikła, kiszona kapusta i słoiki lecza – czyli dalszy ciąg oczekiwania na wiosnę!). Poza tym wymiana szafy M. na bardziej już wiosenną, mierzenie nowych ubranek i nakryć głowy na lato! 
Porządki.
Plany.


Potem krótka wizyta u Babci B.
I u ulubionego wujka T.
Parę godzin szczęścia i bezkarnego zajadanie się świeżutką macą :-) Zabawa w akuku i kryjówki w szafie :-)
I najlepsza na świecie kremówka. Mniammm...

A ja walczę z katarem…
Póki co, bez większych rezultatów :-(
Ale zaraz ruszamy na spacer – może zgubię katar gdzieś po drodze?