niedziela, 27 czerwca 2010

Garden party pod tulipanowcem oraz moja osobista Alicja w Krainie Czarów, czyli pierwszy weekend lata za nami.





Upały nie skłaniają do refleksji… Do zadumy…
Tekstu więc dzisiaj nie będzie dużo.
No trudno…

Weekend udany. Bardzo.
Słoneczny.
Chwilami nawet upalny.

Trochę czasu dla Domu.
Dla siebie.
Drożdżowe ciasto z truskawkami. Koktajle truskawkowe. Lekkie obiady. Sorbet.

Dwie wizyty. Dwa popołudnia w ogrodach.
W niedzielę przyjęcie pod wielkim, zielonym parasolem z tulipanowca.
Na stole grillowania dorada z pieczoną papryką, polędwiczki, drób, jagnięce kotleciki, żeberka.
I sałaty.
Z rukolą. Z kozim serem. Ze szpinakiem.
Cztery wielkie michy :-)
I ktoś. Niespodzianka!

W sobotę odwiedziny u kuzyneczki M.
Błogie popołudnie na bujawce. Czyli – ogrodowej huśtawce.
Micha czereśni. I maliny z krzaczka! I lody. I duuużo kawy.
Bo upał rozleniwia…
I skoki na batucie.
I szaleństwa na trawie.
I turniej rzutek.
I koty. I pies.

A wieczorami czytam sobie o Marlenie.
I Marleny słucham.
Z orkiestrą Burta Bacharacha.

I poniedziałek minął nie wiem nawet kiedy…

Jutro goście.
Jutro święto.
Tym razem świętować będzie Tatuś :-)

A na zdjęciach kuzyneczka M.
Z.
Siedmiolatka.
Smukła. Śliczna. Roześmiana.
Moja osobista Alicja w Krainie Czarów…



Kuzyneczka. Kuzyn. Kuzynostwo. Zabawny wyraz...



A maliny ogrodowe...







Zupelnie jak Alicja, prawda?

sobota, 26 czerwca 2010

Drugi rysunek M.

Laurka.
Dla Taty.


W tej dla mnie dopatrzyliśmy się ptasich konturów.
W tej dla Taty – ludzka twarz.
Czy Wy też ją dostrzegacie?

piątek, 25 czerwca 2010

Za jakiś czas...

Za jakieś dwa, trzy miesiące nasza ulubiona plaża będzie wyglądać tak:



Wtedy ją odwiedzimy...

A póki co, WITAJCIE WAKACJE!!! Dziś pierwszy dzień :-)
Miłego wypoczynku wszystkim!!!

czwartek, 24 czerwca 2010

Deszcz. Radziejowice. A także krótka wycieczka do pokoju nr 34.


Lato.
Radziejowice.
Letni, leśny domek.
Na skraju Puszczy Jaktorowskiej.
Nad rzeczką Pisią Gągoliną ;-)
Nad jeziorkiem.
Tylko czeka na nas…

A my wciąż tutaj…


A tam sosny po niebo.
Czekają…



Zdjęcia zeszłoroczne.
Oczywiście.
Póki co, winogrona tyci tyci…

<

Dziś deszczowo.
I dlatego bardzo za Radziejowicami zatęskniłam.
Bo lubię tę naszą leśną przystań nawet kiedy pada.
Może dlatego, ze kiedy pojechałam tam po raz pierwszy padało właśnie…

Kiedy deszcz bębni o parapety…
Jest przepięknie…

Kiedy mija popołudnie na poddaszu. Deszcz dzwoni w rynnach. Deszcz dzwoni nad głowami.
Kiedy okna mimo deszczu otwarte są na oścież.
Kiedy w perspektywie spacer – w kaloszach…
Kiedy w dzień deszczowy wokół cicho, kameralnie…
Kiedy drzemka poobiednia na tarasie. Mimo deszczu.

I ten zapach... Nie do opisania.
Tak las pachnie tylko tuż po deszczu…

PS. A dziś na obiad bób. Z koperkiem. Ubóstwiam!!!

***

A wczoraj spotkanie z A.
Z moją dawną współlokatorką z czasów studenckich. Współspaczką (uwielbiam to określenie!) z akademika…
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Wybrałyśmy się na długi spacer i starały się naprędce streścić sobie wzajemnie (w wielkim skrócie) nasze dziewiętnastoletnie życia :-)
Natychmiastowe porozumienie. Chemia. Od pierwszego wejrzenia.

Dziś spotykamy się regularnie nad porządną latte i wspominamy te niemal już pradawne czasy ;-) Brać studencką. Akademik.
I dużo rozmawiamy też o naszym TERAZ. O Dzieciach. O przedszkolno-szkolnych planach (Synek A. ma już ponad 4 latka!). O Domach. O wakacjach. O wszystkim.
Uwielbiam te nasze spotkania…

Zawsze się zastanawiam, czy to możliwe, że przez te dziesięć przeszło lat nic a nic się nie zmieniłyśmy. Przynajmniej A. ;-)
Wciąż widzę w niej tę szeroko uśmiechniętą Dziewczynę, która otworzyła mi drzwi pokoju nr 34 i sprawiła, że okrutnie stremowana, wystraszona i przejęta wszystkim nowym i nieznanym, w jednej chwili przestalam się czegokolwiek bać i uśmiechnęłam się równie szeroko. A już wszystkie lęki odpuściły, kiedy okazało się, że A. uczyła się w tym samym liceum, co mój Tato. A jeden z najbliższych kumpli mojego Taty uczył ją historii. Jakoś się zrobiło swojsko. Familijnie. Bezpiecznie.
A jak wyciągnęłyśmy z naszych załadowanych plecaków płyty i okazało się, że część z nich się dubluje, to już naprawdę byłam w Domu.
I do dziś mam kilka takich płyt, które nieodwołalnie kojarzą się z A.
I z pokojem 34.


Ale długie to postscriptum ;-)

środa, 23 czerwca 2010

Dla mojego Taty...



A to, Tato, dla Ciebie…

Bo przecież gdzieś jesteś…

TATO...



Tato wyjątkowy.
Tato mojego M.
Najlepszy na świecie!

TATO, TATUS, TATI...

:-)

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Pigmenty spożywcze :-)

Delizioso! Prelibato!



A nasz mały łakomczuszek zajadał się pesto z domową focaccią. Mniammmm…

niedziela, 20 czerwca 2010

Chłopiec i pingwin.



A na koniec tego przesympatycznego weekendu chłopiec i pingwin.
Zdjęcie jeszcze wakacyjne.
A wklejam je dzisiaj, bo gościliśmy małą H., przyjaciółkę naszego Synka i o pingwina znowu toczyła się zażarta walka ;-)
Moje Dziecko niestety siłą przebicia może się równać ze mną ;-) i nawet młodszej dziewczynce pozwala sobie wszystko odebrać. Nawet ukochanego pingwina…
Ale dziś o mało nie umarliśmy ze śmiechu, widząc na jaki pomysł wpadł M.
Mianowicie zaczaił się z pingwinem (a to dość ciężka, drewniana zabawka na kijku) kiedy H. zajadała się obiadem przy stole i próbował (to oczywiście nasza interpretacja – tak naprawdę robił to nieświadomie!) od tyłu strącić swoją Przyjaciółkę z krzesełka… Trzymał pingwinka wysoko ponad głową i drewnianym kijkiem zamierzał się na H.
Miala to być chyba zemsta za wszystkie wyrządzone krzywdy ;-)))
Ciężko było powstrzymać się od śmiechu – wyglądało to przekomicznie…

Swoją drogą niesłychanie zadziwia mnie ogromna spolegliwość u mojego Synka. Jest wybitnie niekonfliktowym dzieckiem. Kiedy podczas zabawy ktoś odbierze Mu zabawkę, na sekundkę Jego buzia przyjmuje pewien grymas nizadowolenia, ale chwilkę potem zajęty już jest wyszukiwaniem sobie nowego zajęcia lub innego, interesującego obiektu zainteresowania…
Dobrze to czy źle?

Czary-mary. Wyjątkowo. I bez zdjęć.

Dziś bez zdjęć.
Bo nie zrobiłam ani jednego podczas spotkania z Delie i Jej Synkiem.
Nie zabrałam aparatu.
Celowo.
Coś tak czułam, że po niego nawet nie sięgnę.
Że się zagadamy ;-)
Że nie znajdę czasu.
Że to będzie przemiłe spotkanie.
I było. Nam – przeogromnie!!!

Choć Chłopcy faktycznie byli sobą zainteresowani w stopniu, hmm, umiarkowanym ;-)
Te 2,5 roku różnicy to jednak na tym etapie prawdziwa przepaść.

Wciąż w głowie mi się nie mieści, że to już tak niedługo. Że za parę chwil mój Syn będzie taaaki duży. Taki samodzielny. Taki kontaktowy.
Pozostaję pod ogromnym wrażeniem Synka Delie – jego niebywałego wprost uroku, cudownej, beztroskiej, otwartości oraz niezwykłej, jak na 3,5-latka, elokwencji! I ten nie schodzący z buzi uśmiech!!! Brawa dla Rodziców!

***

A lawendowe ciasteczka zamieniłam na garść kandyzowanych fiołków!
Jak dla mnie – interes życia!!!

Raz jeszcze dziękujemy. Za spotkanie. Za prezenty. Za wszystko. Za czary-mary :-)
I do zobaczenia!

sobota, 19 czerwca 2010

Dzień dobry i krokodyl :-)

Dzień dobry!

Dziś plażowo! Wakacyjnie! Choć z lekka pochmurnie…
Bo za oknem też umiarkowanie dzisiaj...

Miłego dnia!

Nam zapowiada się wielce sympatycznie :-)))




PS. A czy pamięta ktoś arcyzabawną wersję Crocodile Rock śpiewaną przez Eltona Johna w Muppet Show? Ten chórek złożony z hensonowskich krokodyli! Niezmiennie mnie cieszy!

piątek, 18 czerwca 2010

Żeby nie było...



Ale żeby nie było, że od rana nic tylko roztrząsam wychowawcze dylematy, to niniejszym informuję, że siedzę sobie z nogami opartymi o dziecięce krzesełko ;-) - siedzę, a właściwie to się bujam i czytam sobie (wróć: przeglądam!) kwietniowego Vogue’a.
Niemiecką edycję.
Dobrze mi.
Bo w Vogue’u pięknie. Bo patrzę na pięknie sfotografowaną Diane Kruger. Przez samego Lagerfelda. Jako kobieta dandys.
Bo nie mogę się oderwać od zdjęć Lindbergha, który gościł za kulisami Staatsballett Berlin...
Bo parę stron dalej są kolejne zdjęcia Lagerfelda. I znowu ruch i taniec. Sesja Tango. B&W.Wspaniała!
Bo jest wywiad z Tomem Fordem.
Bo strasznie mi się podoba męski T-shirt na reklamie Michaela Korsa, tej z Gwyneth Paltrow…
Bo lubię przez chwilkę popróżnować.
W hamaku.

Dobranoc!

czwartek, 17 czerwca 2010

Nie jestem matką-lwicą. A także Pippa Lee, mnóstwo tekstu ;-) i Dzieci Wolnego Chowu.


OK, najpierw o filmie. The Private Lives of Pippa Lee to film znakomity. Baaardzo polecam. Wszystkim.
Po pierwsze doborowa obsada. Jestem urzeczona olśniewającą, niebanalną urodą i szalonym talentem aktorskim odtwórczyni tytułowej roli, Robin Wright Penn – widziałam ją wcześniej w kilku nawet niezłych filmach, ale Pippa to TA rola. Trudna rola. Znakomita!
Po drugie Julianne Moore, którą ubóstwiam. I uważam za skończoną piękność. Nie potrafię wprost oderwać od niej oczu, widząc ją na ekranie. Nie wiem, która z jej ról jest moją ulubioną: czy Laury w Godzinach, czy Kathy w Daleko od nieba. Uwielbiam ją także za role w Benny and Joon, za Magnolię, za Kroniki portowe, za… Za wiele, wiele ról… Ostatnio też za rolę Charlotte (ach, uwielbiam to imię BTW!) w Single Man… Jest doskonała.
Tu występuje w roli epizodycznej, zabawnej. Zabawną ma tu też fryzurkę ;-) Super!
Poza tym jest i Winona Ryder, i Monica Belucci, i charyzmatyczny Alan Arkin, i trochę niewyraźny Keanu Reeves…
A film wyreżyserowała Rebecca Miller, którą to poznałam poprzez znakomity film Personal Velocity. Three Portraits (polecam równie gorąco) – zwycięski obraz z Festiwalu w Sundance w bodaj 2002 roku (którego „wyznawcą” jest mój mąż-kinoman!).
Ale o filmie! Pippa Lee prowadzi momentami interesujące, momentami statyczne, nazbyt spokojne życie u boku swojego męża-wydawcy. Ale niełatwa przeszłość, dzieciństwo, a przede wszystkim specyficzne relacje z matką mocno określiły, wręcz zniewoliły Pippę – teraz już dorosłą kobietę… Pippa Lee to postać wielce intrygująca. Choć na początku wydaje się być pogodzona z życiem, z przeszłością, w pewnym momencie zauważa u siebie niepokojące symptomy. Depresji? Załamania nerwowego? Choroby psychicznej? Ach, obejrzyjcie koniecznie! Świetny, poruszający film!
Baaardzo polecam! I bardzo namawiam.
I ta nieprzytomnie piękna, nieprzeciętnie zdolna Robin Wright Penn…

Jejku, aż tyle tego wyszło…

***

Tyle wczoraj…

A dziś natomiast przekonałam się na placu zabaw, ze nie jestem matką-lwicą :-(((
Zabrakło mi siły przebicia.
Znowu...
Okazuje się, że niezbędna jest ona nawet przy huśtawce…
Ze trzy razy przeleciała nam kolejka – a to się zapatrzyliśmy na motylka ;-) a to schyliłam się po coś do wózka, a to trzeba było dopiąć sandałki Dziecku i – siup! - już któraś inna matka zgrabnie nas omijając/wyprzedzając wepchnęła swoją pociechę na huśtawkę. Albo bezczelnie, wręcz wyzywająco patrząc mi prosto w oczy (TRIUMF!), albo mojego wzroku unikając i udając, że nie zauważyła/y nas w kolejce… Hmm…
Stałam z buzia rozdziawioną, głowiąc się, ile to trzeba mieć w sobie odwagi i tupetu, żeby tak wepchnąć swoje dziecko przed czyjeś… Lwice!
W dodatku M. był najmłodszy z całego kolejkowego towarzystwa, więc mogłabym się spodziewać takiej jakby taryfy ulgowej… Gdzie tam!
Bardzo się z tym źle czuję. Tak jakbym nie potrafiła zawalczyć - nie, nie o siebie - o własne Dziecko…

W ogóle to po raz pierwszy przyszliśmy na ten plac zabaw – jest duży i zawsze pełen dzieci. Zazwyczaj go omijamy i idziemy na drugi, mniejszy, taki bardziej na uboczu… Ale dziś postanowiliśmy pozjeżdżać i pohuśtać się właśnie tam! Błąd!
Wyraźnie inne reguły tu panują – prawo dżungli, prawo pięści ;-) I te matki-lwice.
Nieprzyjemnie.
Nie polubiły mnie. Zlustrowały przy wejściu.
Cóż, płakać nie będę. Duże stada rzadko mnie akceptują ;-) bo się alienuję. Ostentacyjnie ;-)
Nie przymilam się, choć jestem uprzejma. Ale może przez nieśmiałość nieco chłodna i na dystans. Przynajmniej na początku…
I książki czytam na ławce kiedy Dziecko śpi, a to jednak nie jest mile na dużym placu zabaw widziane…
Wrrrr…

Nie ja jedna na szczęście się izolowałam. Na ławeczce obok usiadła zjawiskowo piękna młoda mama. Bardzo hippie. W długiej, po kostki sukience w łączkę. Jej córeczka miała bardzo podobną. I rzymskie sandałki…
Piękne. Obie.
Mama nosiła naprawdę wielkie muchy. Okulary. Ale takie naprawdę wielkie. Super! I piękne, dluuugie blond wlosy.
Też pozostały na oucie ;-) I szybko sobie poszły! My także!
Nad nasze jeziorko!

***
I ja, siedząc nad tym jeziorkiem, zajrzałam w stary numer WO - a tam znakomita rozmowa z Lenore Skenazy – „najgorszą matką Ameryki” ;-), znakomitą publicystką i dziennikarką. Parę lat temu założyła ruch Free Range Kids (Dzieci Wolnego Chowu) – chyba wiecie o co chodzi… O to, by uwolnić dzieci spod nadmiernej, momentami chorobliwej kurateli dorosłych, aby zwrócić im prawo do beztroskiego, szczęsliwego dzieciństwa…
Bardzo mnie poruszyła ta rozmowa – od jakiegoś czasu wertuję różne mądre ksiegi, przyswajam teorie nt. metod wychowawczych.
Z jednej strony czuję, że powinnam oprzeć się na własnej intuicji i instynkcie, z drugiej – lubię mieć wsparcie w postaci mądrych głów, mądrych słów, mądrych rad ;-) zatem sięgam po różne "instrumenta" ;-)
Zaraz pogooglam sobie o Free Range Kids – jak znajdę coś ciekawego, podeślę jakieś linki…
Wydaje mi się, że od freerange'ów blisko do pedagogiki waldorfskiej, która z wielu powodów jest mi szczególnie bliska :-) I szczególnie ważna!

Bardzo mi dobrze zrobiła ta lektura – szczególnie że chwilę wczesniej jak niepyszna opuściłam duży plac zabaw ;-)
Znam kilkoro dzieci „wolnego chowu” – m.in. moją niemal już dorosłą chrześnicę ;-) i tak, uważam to za znakomity pomysł i znakomita metodę. Żywcem z Bullerbyn. Na przekór zastraszonym przez media rodzicom i opiekunom. Na przekór „społeczeństwu strachu”, na przekór „polityce strachu” (kieruję wszystkich zainteresowanych do wybitnej pozycji amerykańskiego socjologa Franka Furediego pt. „Politics of Fear” – niestety książka wciąż nie ukazała się w polskim przekladzie), na przekór życiu na strzeżonych, grodzonych osiedlach, na przekór społeczeństwu nieufnych, ulegających chorym lękom i paranojom, rodziców wychowujących nieufne, niesamodzielne, lecz chorobliwie ambitne dzieci…
Tak chcialabym wychować M. na otwartego, pewnego (ale nie zbyt pewnego) siebie Chlopca, wychować tak, aby potrafil porozumiewać się z ludźmi, tak aby ludziom ufal i aby ludzie ufali jemu, aby potrafil cieszyć się wygraną, ale potrafil też z godnoscią przyjąć porażkę. Aby korzystal z wyobraźni... Aby czul się bezpiecznie nie tylko wtedy, gdy w pobliżu są rodzice... Aby czul się kochany. Aby potrafil kochać...

I tak siedząc na tej ławeczce z widokiem na tuzin wózków ;-) sobie rozmyslałam...

…o tym, że nie jestem matką-lwicą
…że ani ja, ani mój mąż nie zostaliśmy wychowani „na liderów” i że pewnie naszego syna też „na lidera” nie uda nam się wychować… Ale nawet nie wiem, czy chciałabym. Czy potrafiłabym.
…że jestem pewna, że z mojego syna będzie fajny chłopak. Fajny człowiek. W każdym razie dołożę wszelkich starań…
…że życzę Mu, aby nie dopadał go paraliżujący strach podczas deklamowania wierszyków w szkole ;-) ani w późniejszych latach podczas wszelkich publicznych wystąpień. Że to wystarczy. Że nie musi przewodzić stadu. A stadu owiec szczególnie ;-)
…że wciąż w głowie mam dziesiątki, setki pytań. O istotę wychowania. O rolę rodziców. O rolę matki…
…jak wychować Syna? Jak wychować do wolności? Jak wychować do przygody? Do szczęścia? Do radości życia?

Uff… To się wypisałam…

***

Poza tym, to słuchaliśmy dziś trochę Grechuty. Hehehe, no na takiej muzyce to mój Syn na pewno nie wyrośnie na lidera ;-) Niech mnie!

Jesień mojej róży...

A róża - jak poniżej...

Uschła, ale pięknie jej z tym...




środa, 16 czerwca 2010

Pippa Lee. I jedno zdjęcie na dobranoc.

Ach, tyle miałam tu napisać dzisiaj i zdjęć dodać nowych tyle, ale dopiero co skończyliśmy The Private Lives of Pippa Lee – film – and I’m deeply impressed, więc…

Idę.
Pomyśleć.
Idę.
Na spacer.
Z psem.

Bardzo nam się film podobał. Oj, bardzo.
Jutro będzie więcej. Również o filmie.

A teraz dobranoc.

I dwa słodziaki na deser – dziś znowu spędziliśmy dzień razem.
Z H. i jej Mamą.
Fajny dzień :-)

wtorek, 15 czerwca 2010

A dzisiaj...

A dzisiaj było tak:


No niestety, morza za rogiem jak nie było, tak nie ma… Za to jest jeziorko. No prawie, prawie za rogiem… Ale jak mocno wychylę się przez kuchenne okno to je (prawie) widzę! A jak się pospieszę, to w niecałe pięć minut już siedzę na pomoście… I mogę sobie patrzeć ile zechcę na miniaturowe żabki skaczące po ścieżce. Na przykład ;-)


A mój Syn w tym czasie nawiązuje pierwsze przyjaźnie na placu zabaw. Dziś z Alą. Z Filipem. I z Basią. Może to trochę za wiele powiedziane „przyjaźnie”, zważywszy na to, że M. jeszcze samodzielnie nie chodzi, nie mówi zbyt wiele, a wszystkie dzieci na placu są zdecydowanie starsze ;-) ale mimo to można się z nim pobujać na konikach, zjechać wspólnie ze zjeżdżalni, zajrzeć do zapiaszczonego domku…



A jedna z dziewczynek powiedziała, że bardzo jej się podoba imię mojego M.
Miło!
Spędziłam więc na placu zabaw trochę czasu. Posłuchałam opowieści o Hello Kitty, o zaczarowanym cukierku miętowym (?), o Babci, która potrafi wróżyć z dłoni, o tym, jak szkoda, że nie ma danonek o smaku cukierków (miętowych?), itp. Fajnie!
Mój Syn za to nie dał się oderwać od huśtawek. Aż płakał, zmęczony i śpiący, ale tak baaardzo nie chciał wsiadać do wózka. Potem próbował zjeść trochę tamtejszego piasku, który jednak konsystencją przypominał bardziej glinę ;-) w każdym razie miała miejsce próba wylizania łopatki do czysta.



W końcu zasnął i trochę drzemał nad jeziorkiem. A ja obserwowałam te miniaturowa żabki!
I czytałam trochę.


A po powrocie do domu M. odkrył nową zabawkę. Spryskiwacz do kwiatów. Pełen wody! Psikałam mu tym po rączkach – aż piszczał z radości! A potem bawiliśmy się szczotką do włosów. Bo teraz największa frajda to czesanie zabawek. M. najpierw próbuje uczesać sam siebie (oczywiście odwrotną stroną szczotki!), a potem rusza do ataku ;-) i czesze pluszową żyrafę, miśka Zygmunta, a także cymbałki ;-) Obłęd!
Zmieniły się też typy literackie mojego Syna. Już żaden tam Freud czy Raczkowski. Teraz wertuje stare Notatniki Teatralne (BTW, ach jak bardzo do teatrów tęsknię… Chyba najbardziej…Wędrując po centrum gapię się z tęsknotą na te wszystkie plakaty, przeglądam recenzje, jestem na bieżąco z repertuarami moich ulubionych scen i… tyle. Jakoś ciężko się nam teraz zorganizować…), lubi też przeglądać mapy drogowe ;-) i niestety dorwał się do półki z literatura fachową Taty… Oj, niedobrze… ;-)

I popołudnie zrobiło się leniwe. Z Joao Gilberto. Z Ana Caram. Z udaną Lost Session Stana Getza. Z bossami. Ciekawe, nie jestem jakąś szczególną miłośniczką południowych rytmów, a jednak… Dziś mną zakołysało! I to jak!
Słuchamy sobie zatem rozbujanych Francuzów z Gabin (moje odkrycie sprzed tygodnia!), słuchany bosskiej Libelle ;-) W ogóle mnóstwo słuchamy. Mało, zdaje mi się, piszę tutaj o muzyce. W sumie nie wiem dlaczego. Przypuszczam, że z obawy, że utonę w temacie. Bo muzyki u nas dużo. Mnóstwo! Słuchamy nieustannie.
Ech, muszę pomyśleć w końcu o otagowaniu mojego bloga… Jak się za to zabrać? Z tagiem DŹWIĘKI będę miała problem. Tyyyle bym chciała o dźwiękach tutaj pisać. O tym, czego słuchamy. Każdego dnia.
Dziś Savalla. I właśnie Francuzów z Gabin. I Me’shell Ndegeoncello. I Mahlera. I brazylijskiej Elliane Elias. I Buffalo. I Ravela. I Truffaza. I Cassandry Wilson. I Kath Bloom. Czyli nieprawdopodobny miszmasz ;-)

A sobotniego koncertu w Teatrze Wielkim, na który nie idę, nie mogę wprost przeżałować…
Wrrrrrr…
Za to mam inne plany na weekend. Równie fajne! Albo nawet fajniejsze niż jakiś tam Gustavo Dudamel ;-)

PS. I słuchaliśmy dziś dużo Lisy Ekdahl. Ajjj, jak ją lubię. Jest taka very, very skandynawska. I taka bardzo, bardzo Jackpot&Cottonfield ;-) I taaaka śliczna. Jak Lisa z Bullerbyn. Tyle, że blondynka ;-)
Hmm, jak tylko opanuję wprowadzanie linków tutaj, to będziemy się łączyć z youtube, obiecuję! Na przykład z Lisą Ekdahl i jej http://www.youtube.com/watch?v=p4NSoDfhhO0

Wakacje. W obrazach. Cz. II

Dzień drugi. Piasek. Dużo piasku. Zabawy z wiaderkiem. Z łopatką. Ale najfajniejszą sprawą okazało się przesypywanie piasku z dłoni do dłoni. Ewentualnie zakopywanie własnych butów. Lub butów Mamy. Albo chociaż psich łap.


Piasek. Ziarenko. Forma terapii sensorycznej. Mogłabym tak godzinami. Przesypywać, przesypywać, przesypywać…
Moje Dziecko z kolei mogłoby piasek jeść. Godzinami. Zjadać, zjadać, zjadać...
Z przerwami na konsumpcję muszelek ;-)


Wiaderko-zamek. Piekielnie natrudzić trzeba się było, żeby wieżyczki wyszły w całości. Piasek nie mógł być ani za mokry (wówczas ciężko było wydostać go z formy), ani za suchy (natychmiast się osuwał)…. Sztuka nie lada ;-)
Ale Tato nie miał z tym najmniejszych problemów ;-))) A ile frajdy miał!

No i zielona łopatka. I grabki. Mistrz symetrii nie miał lekko ;-)
Grabki podpadły mi okrutnie – po tym, jak wbiłam je sobie w kolano… Do dziś mam mały ślad po zębach. A wyglądały tak niewinnie – zielone, plastikowe…

Piasek... Dzis jeszcze wysypywalam trochę z butów :-))) I z kieszeni!

Wakacje. W obrazach. Cz. I

Zilustruję każdy dzień wakacji. W odcinkach.

Po kolei.



To dzień pierwszy.
Przede wszystkim wolność. Przestrzeń. Aż po horyzont. Prawie niczym nieograniczona.
Śmialiśmy się kiedy nasze Dzieci w niesłychanym wprost tempie zmierzały w stronę morza. Niczym maleńkie żółwiki, które dopiero co wykluły się z jaj i wiedzione instynktem pędzą do wody, odpychając się jeszcze dość nieporadnie płetwami…

Puste, naprawdę puste plaże…
Piękne.
Najpiękniejsze…

Zdecydowanie przedkładam morza północne nad te, do których tęskni większość. Nad te ciepłe. Słoneczne. Oswojone. Wolę morza zimne. Wietrzne. Groźne. Tylko tam naprawdę wypoczywam.
Choć oczywiście nie jest tak, że południowych mórz unikam. Oj, nie ;-)


A horyzont na tych zdjęciach to tak raz w górę, raz w dół ;-) Zabawne…


A dla psa jaki to raj... Oj, czasami mi brakuje takiej plaży gdzies za rogiem...

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Chłopiec i morze...


Wróciliśmy…

Baaardzo powoli oswajamy się z domową rzeczywistością…

Baaardzo tęsknimy za szumem fal…

Baaardzo piękne było pierwsze spotkanie mojego Syna z morzem…

Trochę pierwsze, a trochę drugie... Kiedyś już tam byliśmy we trójkę ;-)

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Z powrotem. Na chwilkę. Urodzinowo :-)

Ponieważ jutro pierwsze urodziny H., zapożyczamy na tę okazję kawalek tortu od naszego M. :-) O cale trzy tygodnie starszego!

I swieczkę. Różową. Baaardzo adekwatną.



Kochanej H. życzymy tyyyyylu szczęsliwych chwil, ile tylko wyobrazic sobie potrafimy...
I radosci!
I beztroskich dni bez liku!

Kochanej Pchelce :-) Najslodszej, przekochanej, przeslicznej...
Najlepszej Przyjaciólce naszego M.
WSZYSTKIEGO NAJWSPANIALSZEGO!!!

PS. A stosowna dokumentacja fotograficzna zamieszczeona zostanie z lekkim opóźnieniem... Po wakacjach!