piątek, 29 października 2010

Na dobry początek końca tygodnia :-)


Dziś tylko piosenka.
Dla Ewy.
Bo wczoraj się upomniała ;-)

Na dobry początek wyjątkowego weekendu.
Dla wszystkich.
Słuchamy ostatnio namiętnie tej płyty w samochodzie – nawet korki mniej straszne z Meaghan Smith :-)

PS A ja umrę zaraz ze śmiechu... Słucham tej piosenki i słyszę dobiegające gdzieś z oddali dźwięki harmonijki... I kogo widzę? M. w nonszalanckiej pozie przysiadł sobie oparty o materac, przegląda książeczkę, a w ustach zacisnął harmonijkę i przygrywa ;-) Wdech -wydech - gra muzyka! Zatem zmykam już do wspólnej zabawy!

czwartek, 28 października 2010

Z Enchocolatte. I jesień w Saskim.


Enchocolatte twierdzi, że przestała już wierzyć w to spotkanie.
Bo umawiałyśmy się od początku jesieni.
I jakoś ciągle coś…
Ja też już zaczęłam się obawiać, że przyjdzie nam umawiać się na sanki wkrótce ;-)
Ale udało się!
I było świetnie!
My bawiłyśmy się znakomicie. Chłopcy zresztą też…


Jaromir powitał nas lekko rozespany i odrobinę onieśmielony, ale po nie tak długiej chwili obaj z M. szaleli w Ogrodzie Saskim.
Odkryli bezpański, porzucony na placu zabaw rowerek (który jednak potem znalazł właściciela!) i od razu była zabawa!
A potem całkiem odważne, karkołomne wręcz wygłupy na karuzelach, na drabinkach…
M. dzięki Jaromirowi zdecydował się nawet założyć rękawiczki – których do tej pory nie znosił. Jednak widząc je u (prawie) trzyletniego kumpla, postanowił nie urządzać żadnych scen, a potem chyba nawet polubił ów wynalazek, co to łapki grzeje ;-) W każdym razie do końca dnia nie zauważyłam żadnych protestów…

W Ogrodzie Saskim obłędnie.
Niesłychanie.
Jest teraz tak pięknie…
I tak nam się dobrze rozmawiało z E.
Najpierw w plenerze, potem przy kawie… A jeszcze po drodze udało się nam zajrzeć do Delie i przez kilka krótkich chwil we trójkę gawędziłyśmy sobie przy fontannie :-)
To są dopiero spotkania!





Popołudnie z kolei na szybko. Szybka kawa z ulubioną kuzynką Taty M. Kawa znakomita zresztą. W nowym, nieodkrytym przeze mnie do tej pory miejscu. Do którego będę często zaglądać, coś tak czuję… Potem szybko przez Wisłę. Potem szybko do Radości. Kolejna szybka kawa. A potem już do Domu. Niestety wolno. W korkach… No i szybka kąpiel, kolacja i koniec dnia M.
Za to ja jeszcze wykonałam i odebrałam całe mnóstwo telefonów. Kładąc się spać, miałam wrażenie, że rozmawiałam dziś ze wszystkimi. Z każdym. Szybko więc zasnęłam.



A rano – bardzo rano – obudziło mnie niesłychanie piękne światło. Wschód słońca był zjawiskowy. I zła jestem okrutnie na siebie – bo nie zmusiłam się, żeby wstać i pstryknąć choćby jedno zdjęcie... A potem zasnęłam jeszcze na trzy kwadranse…

I dziś był kolejny długi i znowu trochę szybki dzień.

I będą zdjęcia, bo znów włóczyliśmy się po parkach. W arcymiłym towarzystwie. I wiecie co jeszcze?

Spotkał mnie dziś wielki zaszczyt – zostanę matką chrzestną małej Tosi… Pękam z dumy!



Enchocolatte, dzięki! Spotkanie i rozmowa z Tobą naładowało mnie jakąś niezwykle dobrą energią! Na cały dzień! I bardzo Ci dziękuję za to filcowe cudeńko! Jesteś piekielnie zdolna :-) a w moich oczach to w ogóle – jak już wiesz, ja mam problem nawet z przyszyciem guzika ;-)))

Jak fajnie!


Na niebiesko.
Na uspokojenie.
Po wczorajszym zupełnie zwariowanym, rozpędzonym, niesłychanie fajnym dniu.
Który skończył się naprawdę późno.
I który za małą chwileczkę tu się pojawi.
Tymczasem piosenka. Trochę staroć, ale uwielbiam ją.
Wiem, że niektórych bardzo ucieszy :-)
A ja uciekam, bo jestem już prawie spóźniona.

Ale było wczoraj fajnie.
To był dobry, naprawdę dobry dzień.
Życzę Wam takiego dzisiaj!

PS I odkryłam wczoraj świetne miejsce :-) Na kawę i na wszystko inne!

poniedziałek, 25 października 2010

Pies i dziecko. Interakcja. I fajna piosenka.


Dwie sceny z dziś:
(a zdjęcie sprzed baaardzo wielu miesięcy!)

Scena I (z udziałem Dziecka, psa i świnki)
Jedną z wielu atrakcji kuchennych jest u nas mała drewniana równia pochyła z wędrującą po niej świnkę – taka zabawka. M. uwielbia kiedy pozwalam drewnianej śwince ruszyć po tym torze :-) Teraz odkryłam, że „spektakl” ma jeszcze jednego widza – naszego psa! M. nawołuje Filipa (nawołuje, czyli „szczeka” – oni naprawdę mają swój wspólny język!) i obaj wpatrzeni, zahipnotyzowani wręcz, obserwują, jak świnka stuk-puk zjeżdża po równi w dół :-)
Zachwycające!

Scena II (z udziałem Dziecka, psa i gwizdka)
M. dostał niedawno gwizdek – drewnianego ptaszka. Chodzi po mieszkaniu i popiskuje (gwizdek wydaje dość osobliwy dźwięk!). Kiedy widzi mnie – podbiega i wręcza mi ten gwizdek, rozkazując (jak się domyślam), że mam zagwizdać. Kiedy widzi psa – próbuje i jego zachęcić do gwizdania ;-) kierując gwizdek w stronę psiego pyska. Chyba musimy go nauczyć tej sztuczki! Psa, znaczy się!

I jeszcze jedna scena – tym razem sprzed dwóch tygodni.

Scena III (z udziałem Dziecka, psa i sójki)
M. zasypia u Prababci na tarasie, w wózeczku. W sąsiedztwie słychać poszczekującego psa – całkiem głośno. I nagle dochodzą do moich uszu przedziwne odgłosy z wózka – M. wdał się w „dyskusję” z psem sąsiadów. Owa rozmowa trwała dość długo i naprawdę przypominała psi dialog… Kiedy pies w końcu zamilkł, na drzewie usiadła sójka i zaczęła głośno skrzeczeć… Och, jak jej mój Syn wtórował! Skrzecząc w jakimś absolutnie sójkowym narzeczu ;-) Umierałam ze śmiechu nasłuchując tych wokalnych popisów!!! Oczywiście z drzemki nici…

Mój mały Mowgli…

***

Dzień zapowiadał się słoneczny – poranek zrobił nam taką nadzieję na długi spacer i hulanki na placu zabaw. Niestety, mocno się zachmurzyło. Idziemy i tak…
Weekend minął błyskawicznie – mnóstwo spraw, mnóstwo pracy…
Ale i przemiłe spotkanie przy winie-nie winie. Przy mohito ;-) W sobotę. Na zakończenie trudnego dnia… Bo niestety w sobotę potwierdziła się wcześniejsza diagnoza – M. jest alergikiem. Przed nami długa (choć może nie) i mozolna droga, żeby dojść do tego, co Go uczula. Na razie dość ścisła dieta. Ech, od długiego już czasu był leczony w zupełnie innym kierunku… Tak to bywa.
Wczoraj za to piękny spacer po starej prawosławnej nekropolii… I cudowne śpiewy w cerkwi. Ale o tym troszkę później…
Tydzień będzie gęsty – od spotkań, od sprawunków, od różnych wizyt i odwiedzin. Ale za to klamrą będzie piękne święto w poniedziałek. Jedno z moich najulubieńszych…

Ach! I pojawił się nowy rekwizyt w zabawach M.
Materac!!!
Taki, po którym można skakać do woli. Z którego można zbudować norkę. Po którym można się turlać. Który można złożyć i wcisnąć się w środeczek jak nadzienie w naleśnik!

No i na fajny poniedziałek - fajna piosenka.

sobota, 23 października 2010

Genua. I Tristesse...


Na zdjęciach Bolonia. Sprzed paru lat.
(Choć myślę, że niewiele się od tamtego czasu zmieniło ;-)
A Genua dlatego, że chwilę temu obejrzałam ten film Winterbottoma.
Genua.
Spędzam „pojedynczy” wieczór w domu i tak jakoś mnie natchnęło na ten film.
Jest wspaniały.
Poruszający.
Obejrzyjcie koniecznie…
Jejku, nie jestem w stanie nic więcej o nim napisać.
Może jutro.
Na razie mam gulę w gardle…
Ze wzruszenia…
Piękne kino. Takie lubię najbardziej… Dokładnie takie…

W dodatku – co zabawne – rano niespodziewanie przykleiła się do mnie Tristesse Chopina, czyli najcudowniejsza chyba ze wszystkich etiuda E-dur.
Wysłuchałam jej dzisiaj kilkadziesiąt razy…
I – niezwykłe – usłyszałam ją także w tym filmie. Kilkakrotnie.
Niesamowite.
Nie miałam pojęcia przecież…

Zatem niech będzie. Na dobranoc. Może ktoś jeszcze nie śpi?
Albo na dzień dobry… Też może być. W końcu jest w dur ;-) co mnie nieodmiennie zaskakuje…



Zdjęcia dość przypadkowe – niewiele się dało z nimi zrobić. Chodziło o Genuę. Italię. Taką, jaka przedstawił Winterbottom. Taką, jaką znam. Taką, do jakiej tęsknię… Szczególnie teraz... Taką, jaką pokażę mojemu Synkowi. Myślę, że całkiem niedługo :-)

piątek, 22 października 2010

Music!


Kocham mojego męża także za to, że ani na moment nie ustępuje w swych muzycznych poszukiwaniach. Za to, że tak bardzo dba także o moją dźwiękową edukację. Zwłaszcza teraz, gdy nie mam tyle czasu (hmm, może to nie o czas chodzi, a o brak muzycznej koncentracji?) i wciąż podsuwa mi nowe muzyczne tematy…
Kiedy wracam, choćby po kilku dniach nieobecności, czekają na mnie jakieś jego nowe olśnienia, odkrycia muzyczne, muzyka, którą chce się podzielić… Och, I love it!
Słucham więc…
Mój mąż imponuje mi także swą rozległą wiedzą i muzyczną erudycją. Imponuje mi tym, że bezbłędnie rozpozna po kilku taktach poszczególne symfonie czy koncerty Beethovena. Mahlera. Rozróżni wykonania.
Mnie czasami wstyd. Bo to przecież ja zahaczyłam o szkołę muzyczną. To przecież u mnie się tyle muzykowało. To przecież ja znam nuty. To moja jedyna chyba na tym polu przewaga. I oczywiście to, ze to ja uprawiam muzykę czynnie. Choć robię to zdecydowanie za rzadko…

Tak sobie o tym myślę ilekroć widzę u M. bardzo duże zainteresowanie instrumentami. W tej chwili „przerabiamy” instrumenty dęte drewniane ;-) M. oswaja najprawdziwsze flety (sopranowy i altowy!) oraz przeróżne piszczałki i pastuszkowe fujarki. Próbował też fletni pana, ustnej harmonijki oraz wielu, wielu innych… O kastanietach, marakasach i innych przeszkadzajkach to nawet już nie wspomnę - dziecinada ;-)

Żarty żartami, ale w końcu to chyba dobrze, że oswaja się ze światem dźwięków od najwcześniejszych dni…
Może nasza miłość do muzyki przypadnie mu w udziale? Kto wie?
Kiedy wspominamy nasze studenckie czasy, kiedy każdą nadwyżkę finansową przeznaczaliśmy właśnie na płyty lub koncerty, i kiedy godzinami ślęczeliśmy przy odsłuchach w empiku ;-) to chyba bym sobie tego nawet życzyła…
Miłe uzależnienie… Mało szkodliwe.
Jejku, tyle muzycznych wspomnień… Wizyty w setkach lokalnych sklepów, sklepików z płytami – podczas każdej podróży. I nałogowe ich gromadzenie. Bo wciąż słuchamy z płyt. Wzdrygam się trochę na myśl o muzyce z komputera – mimo całkiem dobrych głośników podłączonych do niego. Jak niewiele słyszymy, odsłuchując z komputerów właśnie. Cóż… Znak czasów. Nasz M. nie kupi pewnie żadnej płyty. Nie przesłucha w całości. Będzie znał muzykę na wyrywki, jak niemal wszyscy teraz. No bo słuchamy po kawałku… I głównie w sieci.
A my wciąż w płytach. Są oddzielne regały: muzyka wspólna, muzyka bardziej moja, muzyka bardziej Jego. Ja nie dbam o porządek na moich półeczkach i przesłuchane płyty rzadko trafiają do właściwych pudełek. Potem żeby którąkolwiek odszukać mamy do czynienia z efektem domina ;-)


I coś na dobranoc. Bo czekamy na nową płytę tej wokalistki. Mimo że dała tu kiedyś najbardziej rozczarowujący koncert na świecie, uwielbiam ją ponad wszystko. I jak brzmi na dobrych kolumnach :-) M. wyciąga rączkę w ich kierunku, dobrze wiedząc skąd płyną dźwięki. Tam – mówi…
To jest utwór Stinga – wszystkim dobrze znany – ale ta interpretacja… Posłuchajcie. Na dobranoc.

A dla równowagi – trochę malarstwa ;-)
Tęcza moja, reszta Jego! Wow! Prawda?


I dzieło w trakcie tworzenia :-)

niedziela, 10 października 2010

W drugiej odsłonie. Kazimierz Dolny. I piosenka.

I Kazimierz w drugiej odsłonie.
W kolorach.
I w B&W :-)
Te ostatnie dwa zdjecia - dla mnie szczególne...
Moi najukochańsi...
Najważniejsi...

Znikam na tydzień.
Będę zaglądać.
W każdym razie postaram się...
Ale nie obiecuję.

Wszystkiego wspaniałego na najbliższy tydzień!



















































Mieliśmy dość zwariowany weekend.
Zabrakło mi dziś czasu, żeby go jakoś tu zilustrować.
Może za tydzień?

Od rana krązy mi po głowie taka jedna piosenka.
Midnight at the Oasis.
Nie mogę się uwolnić ;-)

Ale dziś tutaj będzie coś innego.
Na koniec.
I na początek.
Dla wszystkich, którzy potrzebują czegoś więcej niż piosenka.
To jeden z moich najukochańszych utworów.
Posłuchajcie...

I do zobaczenia!

There is a house built out of stone
Wooden floors, walls and window sills
Tables and chairs worn by all of the dust
This is a place where I don't feel alone
This is a place where i feel at home

And I built a home
For you
For me

Until it disappeared
From me
From you
And now, it's time to leave and turn to dust

Out in the garden where we planted the seeds
There is a tree that's old as me
Branches were sewn by the color of green
Find More lyrics at www.sweetslyrics.com
Ground had arose and passed its knees

By the cracks of the skin I climbed to the top
I climbed the tree to see the world
When the gusts came around to blow me down
I held on as tightly as you held onto me
I held on as tightly as you held onto me

And I built a home
For you
For me

Until it disappeared
From me
From you

And now, it's time to leave and turn to dust


By Patrick Watson

sobota, 9 października 2010

Z Kazimierza. Odsłona pierwsza.

O Kazimierzu będzie w dwóch rozdziałach.
Za dużo zdjęć.
Zresztą tak myślę, że mało Kazimierza na tych zdjęciach…
Za mało.
Tak w ogóle.
Bo tu trochę detali głównie.
Drobiazgów.
Fragmenty architektury.
Przyrody.
Jakieś impresje.
Tu kawałek Wisły.
Tam statek.
Kot.
Dyniowy ogród.
Przekwitłe hortensje.
Ptak-kłaptak. Na pamiątkę dla M.
Od Sarzyńskiego słodkie bezy zamiast koguta.

Syn i Tata.
Buty Mamy.
Jesienne.

Kazimierz nieoczywisty.
Wyjazd udany.
Wrócimy tam.



Och, jak bardzo lubię to zdjęcie M. Z tych rozemglonych, poruszonych, zza hortensji wyszła piękna seria...


Przedziwne światło i prawie pusty rynek... Przedziwne.
I coś jakby vespa ;-)

Koty fascynują M. Często je spotykamy w stajni, u koni, które czasem po sąsiedzku odwiedzamy... M. nie potrafi oczywiście takiego kota złapać, zatrzymać. Złości Go to. Ale uwielbia miętosić je po uszach, kiedy siedzą na moich kolanach... Niedługo czeka nas spotkanie z kotem na wyłączność. Z Jeremim :-)


Pomysł na obuwnicze portrety to oczywiście od Delie. Jakże fantastyczny! Jaka ważna dokumentacja mijających sezonów! Tu moje ukochane oficerki ;-)









Kazimierz niesymetrycznie...

...i po toskańsku...


A kocur mruży ślepia złote...


U Vincenta polecam razowa szarlotkę. Wyśmienita. Z gałką waniliowych lodów, z lawendą... Znakomite!Poranek był rześki, a lody tę rześkość tylko podkręciły ;-) Ach, jak nam tam dobrze było. I mają tam mini boisko do gry w bule!

A zamiast koguta, przyfrunął z nami inny ptak. Kłaptak.


Jutro druga odsłona.

Miłych snów!

czwartek, 7 października 2010

W Kazimierzu...






Nad Wisłą w Kazimierzu są sady (…). We wrześniu wysypują węgierki. Drzewa robią się fioletowe. Zrywamy owoce, jeszcze twarde, podkradamy po cichu. Ksiądz na spowiedzi powiedział, że dla siebie to nie grzech. Potem już śliwek na drzewach nie ma, za to po całym mieście snuje się słodki dym. Wędzą węgierki. Ludzie siedzą do później nocy, ćmi się ogień, a śliwki położone na ruszcie najpierw nabrzmiewają sokiem, potem się kurczą i stają się jeszcze słodsze. Mama mówi, że przy tych śliwkach dużo par się skojarzyło… A w czerwcu rodzą się śliwkowe dzieci.

Zofia Mitosek, Pelargonie, Wydawnictwo Literackie 2006


Chwilkę temu wróciliśmy…
Jutro więcej zdjęć. I więcej słów…
Było pięknie.

Dobranoc.