sobota, 27 listopada 2010

Historie kuchenne.


I bałagan.
Wszystko wszędzie.
W kuchni cała menażeria…
Klocki.
Klocki.
Klocki.
Kredki.
Rysunki.
I stosy książeczek.




I niedzielne śniadanie sobotnie.
Bo jutro wyjeżdżamy z samego rana, więc niedzielne śniadanie podano dziś.
Koryciński ser z czarnuszką. Mniammm…
I pasta z makreli. Z tego przepisu.
(Patrycję „cytuję” po raz pierwszy, ale nie po raz pierwszy korzystam z Jej nieziemskich przepisów – zawsze doskonałych! Niezawodnych!)



A po śniadaniu kawa.
I łyżeczka konfitur z pigwy. Do oblizania :-)

I czekolada.
Kawalątek.
Cynamonowo-bananowa.
Mniammm…


Był nawet maleńki fragment bajki DVD.
Dawkujemy.
Bardzo oszczędnie.
M. nie ogląda jeszcze żadnych bajek w TV.
Na razie bajek słucha. I przegląda książeczki.
Ale od wielkiego święta musi być i baja :-)
Parę minut.
Cieszy się, ogląda, śmieje…
I sam odwraca się po chwili.
Już dość.



Powoli zamykam walizkę.
Dzisiaj jeszcze całe długie popołudnie przed nami.
Wizyta u Babci.
Między innymi.

A jutro śnieg!
Bo sypie i sypie – doniosła nam moja Mama…
Czekają!
I my doczekać się nie możemy :-)
Spotkania.
I…śniegu!

piątek, 26 listopada 2010

Audrey...

Na dobranoc…

:-)

W niedzielę jadę do…
Domu – chciałam napisać…
Kiedyś tak bym napisała.

Teraz, że do Mamy. Do Bliskich. Do rodzinnego Miasta.
Pamiętam taki czas, kiedy wyjeżdżając stąd, mówiłam, że jadę DO DOMU.
Ale nadszedł taki dzień, kiedy wyjeżdżając stamtąd, pomyślałam, że wracam.
Do Domu.
Do mojego Domu…

Pamiętam, jak tłumaczył mi to kiedyś T.
Że najpierw Dom jest tam, gdzie Mama, potem tam gdzie Dzieci…
Ale najpiękniejsze jest uczucie, świadomość, że ten DOM jest tu i tam, tam i tu…
Chyba tak mam…
Kiedy i tu i tam czeka Ktoś…

Choć jeśli musiałabym wskazać tylko ten jeden, to jednak TU…
Teraz już tak.

Dobrego, słonecznego dnia!

***

W starym sadzie szron i resztki śniegu…
Myślę, że jednak ten prawdziwy atak zimy jeszcze przed nami…
I coś czuję, że pierwsze zimowe zdjęcia pstryknę TAM.

Ale zanim wyjadę, czeka nas jeszcze przemiłe spotkanie w sobotę.
I zakupy.
I trochę pracy.
I pakowanie. (Tego nie znoszę akurat!)
Ale wracamy za dni kilka.
Zresztą nie rozstajemy się z komputerem, więc pewnie i tu zajrzymy :-)
I chyba przywiozę ze sobą te oldschoolowe aparaty foto!

Piosenka?
Może później…

Wieczorem.

czwartek, 25 listopada 2010

O misiach.



A wiecie, że dziś Światowy Dzień Misia?

Och, piękne i ważne święto!
I tyle wspomnień od razu…
Mój ukochany miś z dzieciństwa, a właściwie misie, już w wieku emerytalnym. Były dwa. Takie najukochańsze. Jeden od zawsze. Szarobury. Duża głowa i czerwone, aksamitne uszka. Tadeusz.
A drugi – prawdziwy cudak. Blado, baldziutkoróżowy. O barankowej, troszkę szorstkiej sierści. Z różowym guzikowym nosem. I z przeogromną, ciężką głową a lebiodowatym tułowiem. Znalazłam Go pod poduszką. W Mikołajki naturalnie :-). Bardzo rano.
Tego nazwałam Teddy ;-)
Miałam jeszcze inne misie, ale te dwa były szczególne.
Są.

M. pierwszego misia dostał od Taty.
Zygmunt.
Takie dostał imię miś.
Piękny, elegancki – w tweedowych galotkach i oliwkowym swetrze z angielskiej wełny.
Z bardzo ekskluzywnego sklepu z misiami.
Handmade.
Tylko, że Zygmuntowi odpadła głowa, kiedy próbowałam zdjąć mu ten wełniany sweter.
Tragedia.
Więc pobiegliśmy Zygmunta wymienić.
Na drugiego. Podobnego. Na Zygmunta II ;-)
Temu z kolei przy próbie zdjęcia sweterka odpadła rączka.
Póki co, został zapakowany w papierową torbę i albo trafi do kliniki lalek, albo zostanie do sklepu zwrócony. W każdym razie będzie musiał zostać zastąpiony jakimś innym misiem, może nawet z innej dynastii ;-)
A poza tym na razie i tak rządzą króliki.

Na zdjęciu miś. I baby miś. Nie, to nie Zygmunt. Ten jeszcze nie ma imienia. Ma za to wybitnie energetyzujący szalik. W sam raz na zimę!
Bo śnieg spadł!
Taki nijaki trochę. Już go właściwie nie ma… Czyli się nie liczy!
W dalszym ciągu więc czekam. Na zimę.

Dobrego dnia!




PS A jeśli chodzi o misie literackie, to właśnie czytam Dziecku Misia Uszatka :-) Piękne, wznowione wydanie z ilustracjami Zbigniewa Rychlickiego. M. najbardziej lubi z tej książeczki koguta ;-)
Ja z kolei ze wszystkich misiów największym sentymentem darzę Paddingtona – trzy tomiki opowiadań o tym cudnym misiu dostałam kiedyś od Wujka i były to jedne z najbardziej wysłużonych książeczek mojego dzieciństwa. Późniejsze tomy czytałam już jako nastolatka, za to na studiach przeczytałam wszystko w oryginale :-) Bo nabyłam wtedy wielką Paddingtonową księgę! A teraz szalenie mnie cieszą wznowienia w nowej serii Znaku – znakomicie zresztą przetłumaczone przez Michała Rusinka!
No a Kubuś Puchatek?

The more it snows
(Tiddely pom),
The more it goes
(Tiddely pom),
The more it goes
(Tiddely pom),
On snowing.


And nobody knows
(Tiddely pom),
How cold my toes
(Tiddely pom),
How cold my toes
(Tiddely pom),
Are growing.

Uwielbiam!

środa, 24 listopada 2010

Suplement.

I jako suplement do mojego porannego, muzycznego posta – piosenka.
Trochę dla E.
Trochę dla wszystkich.
Na dobranoc.
Cat Power.
Klip, który znalazłam w YP pochodzi z „My Blueberry Nights”. Oglądałam ten film Kar-Waia w któreś lato. I jakoś nieszczególnie mnie zachwycił, przyznaję… Choć filmy tego reżysera bardzo cenię. I lubię.
Ale mimo że nie zachwycił, to - co ciekawe - wiele scen z „My Blueberry Nights” wciąż noszę w pamięci… Klimat tego filmu urzeka.
I chyba to film na jesień. Na deszczowy wieczór.
I chyba mam ochotę obejrzeć go raz jeszcze.
Poza tym kto by nie chciał popatrzeć znów na Jude’a Lawa? ;-)
W tym filmie – jest rozczulający.
A Cat Power…
Uzależnia.


Dobrej nocy!

Idzie zima. O kradzieży rurek z kremem i o różnych instrumentach...


Zima idzie.
Na sto procent.
Bo pies głodny i głodny.
I ze stołu kradnie…
Wczoraj ukradł rurki z kremem. Cztery.
Ze stołu.
Ku mojemu całkowitemu osłupieniu – bo przed chwilą tam jeszcze leżały.
Przyszła E.
Spędziłyśmy przemiły wieczór przy wermucie i pieczonych jabłkach.
Nadziewanych konfiturą z pigwy.
I z cynamonem.
Byłyby i rurki….

Z E. to niesłychana znajomość.
Taka trochę w spadku.
Bo była najlepszą przyjaciółką mojej przyjaciółki.
Chodziły razem do liceum plastycznego.
E. jest malarką.
Ale nie maluje.
Za to robi inne, duże, ważne rzeczy.
Bardzo duże i bardzo ważne.
I w ogóle jest niezwykła.
I przeogromie ją lubię.
I solo, i w duecie. Bo do pary jest też P.
Ale wczoraj była sama, bo to miał być damski wieczór…

Przyjechała do nas (o dziwo nie na rowerze!) w zjawiskowych czerwonych hunterach!
Matowych, szałowych!
Osobliwych – tak o czerwonych kaloszach powiedział mój mąż ;-)
- Popatrz, jakie E. ma świetne huntery!
- Campery? – nie dosłyszał.
- Huntery!
- To na polowania?

I słuchałyśmy Cat Power.
W kółko jednej płyty, bo nie mogłam znaleźć pozostałych…

A poza tym Panie Janie.
Ja gram, a M. nie śpiewa.
Za to tańczy.
I gra równolegle.
Podchodzi i uderza w klawiaturę. Najczęściej rękami, ale zdarza się i klockiem! Woli basy. Podstawiam mu krzesło i on naprawdę gra!
Jest cudowny ten mój Syn.

I mimo że coraz bardziej osobny, to i częściej podchodzi tak sam z siebie, żeby się przytulić.
Do Mamy. Do Taty.
I jest taki roześmiany…
I uwielbia tańce.
Dziś od rana irlandzkie!
Marzy mi się stół, na którym mogłabym zatańczyć!

I jeszcze jedno.
Pieszczotliwie mówię do niego najczęściej Ptysiu.
Albo Królikowski. Od królika.
Albo Kukułko.
I dziś, kiedy tak do Niego powiedziałam, popatrzył na mnie, uśmiechnął się i z miną odkrywcy powiedział: KUKUŁKA!!!
Może teraz myśli, że tak ma na imię???

Trochę dziś zdjęć z moim stareńkim röslerem… Trochę ponad stuletnim :-)



I harmonijka... Po Dziadku.
Przydany podczas gry bywa drewniany klocek... A nawet królik ;-)



M. doskonale wie, gdzie powinny leżeć nuty... Uparcie kładzie tam różne książki, czasopisma... Do nut nie ma dostępu odkąd potargał na strzępy pewną partyturę ;-)

wtorek, 23 listopada 2010

Pokaż mi swoją lodówkę…

…a powiem Ci, kim jesteś ;-)
Rzecz tutaj nie dotyczy zawartości, raczej tego, co na zewnątrz.

Drzwi lodówki zawsze jawiły mi się jako pewien wskaźnik szczęśliwości rodziny.
Coś w tym jest!
Uśmiechnięte, roześmiane zdjęcia dzieci, ich rysunki, plany zajęć, listy bieżących zakupów, numery telefonów, stare bilety do filharmonii, do kina, itepe…
Dla mnie lodówka jest swoistą to-do-list.
Jest domowym dziennikiem pokładowym.
Co i rusz odklejam nieistotne już zapiski, kartki, karteluszki – po to, aby zrobić miejsce na nowe…



































Zmienne.
I stałe.
Bo niektóre z nich wiszą od zawsze. Zdjęcia. Szczególnie to jedno – kawałek mojego rodzinnego Miasta. Najpiękniejszego w świecie. Najpiękniejszego z tej perspektywy właśnie. Z okien pracowni, która już nie istnieje. I góry, za których widokiem na horyzoncie tęsknię każdego dnia. Od lat już przeszło dziesięciu…
I stara pocztówka z tegoż miejsca właśnie.
Z czasów, których nie mogę znać i pamiętać, ale które często mi się śnią.
I Młody zając Dürera. Jeden z moich ulubionych obrazów. Gwasz, od którego nie potrafiłam oderwać wzroku przez wiele minut, podziwiając go wieki temu w wiedeńskiej Albertinie.
Ten właśnie obraz powieszę nad łóżeczkiem M.
Same magnesy – kawałek historii.
Skądś przywiezione, przez kogoś podarowane, kupione spontaniczne bo śmieszne, bla bla bla… Te „spożywcze” – w spadku po naszej Przyjaciółce, która wyruszając w świat, rozparcelowała swoją kuchnię :-) Nam przypadły magnesy między innymi.



































Przybywa obrazków M.
Będzie ich coraz więcej…
Jak swoje powiszą, lądują w dużej teczce malarskiej ;-)

Dolna część lodówki zarezerwowana jest dla M.
Na razie zachęcam Go do układania tych arcyzabawnych magnesików.
Urocze są, prawda?

A lodówki lubię tylko białe.
Takie skrzywienie.
Nie przepadam za tymi w zabudowie (jak tu coś przyczepić?), stalowe kojarzą mi się z prosektoriami (mówiłam – skrzywienie ;-)), kolorowe, retro - owszem, bardzo mi się podobają, ale biała to biała!
Na lodówce Babcinej uczyłam się rosyjskich bukw.
Mińsk.
Do dziś niewiele więcej potrafię w tym języku przeczytać (czego się wstydzę bardzo i naukę rosyjskiego obiecuje sobie od dawna!). No może jeszcze Moskwa, wagon, Prokofiew i Białoruś. ;-)

Dziś wiele słów o niczym.
Dlatego niech piosenka chociaż będzie o czymś.
Bo chodziła za mną ostatnio.
Walk on by.

Spokojnego popołudnia!

poniedziałek, 22 listopada 2010

Imbirówka. I najlepsze życzenia dla pewnego ośmiolatka!



Imbirówka.
Z miodem i cytryną. Na okrągło.

Sobotnie i niedzielne popołudnia spędziłam w Domu sama.
A Chłopcy poszli…
Więc zostaliśmy sami: ja i pies.
I fajnie było, i dziwnie.
Nagle tyle czasu i tyle dla siebie.
Na leżenie pod kocem, na spokojną, niczym niezakłóconą lekturę, na telefoniczne pogawędki (od których to na pewno mój głos nie wydobrzeje!), na kartkowanie magazynów wnętrzarskich, na porządkowanie starych szpargałów, na takie tam przyjemności…
I czas mi się dłużył. Niesłychanie! I trudno mi było nie tęsknić. I cicho było. Mimo muzyki…
Bo tęskniłam okrutnie przez te kilka godzin bez M.
Taka prawda!
Ale ucieszył mnie wielce ten obrazek – moi dwaj Panowie, ubrani w swoje wystrzałowe jesienne płaszczyki, wsiadają do windy. Jeszcze tylko pa pa i myk – czmychnęli w swój osobny, tatusiowo-synkowy świat.
I chyba dobrze im ten wspólny (i beze mnie) czas zrobił.
Jakiś taki M. doroślejszy wrócił po tych kilku zaledwie godzinach – jak po pierwszych koloniach ;-)
Naprawdę!

Staram się wyzdrowieć. Odwołuję kolejne spotkania, wizyty… Z żalem. Wciąż nie mogę wydobrzeć – mimo baterii leków i hektolitrów imbirówki. I soku malinowego…
Niech to!



I imbirówką dziś chyba wychylę toast za pewnego solenizanta.
Osiem lat!
I tyle na torcie świeczek zdmuchnie dziś Mikołaj – starszy braciszek mojego Synka.
Co roku, 22 listopada, wspominam dzień, w którym się urodził.
Mój najmłodszy kuzyn, mój brat cioteczny – z racji wieku jednak nazywamy Go braciszkiem M.
Choć tak naprawdę jest jego wujkiem ;-)

Ja pamiętam to tak: osiem lat temu o tej porze roku śniegu było w bród. Czekaliśmy na TEN telefon z równie wielka niecierpliwością, z jaką czekaliśmy na samego M.
Od wielu lat.
I telefon zadzwonił.
Bardzo wcześnie rano!
Dzwonił dumny Tato.
Wzruszenie.
Niebywałe…
I pamiętam, że z trudem wytrzymałam godzin bardziej przyzwoitych z wykonaniem dziesiątek telefonów z tą radosną nowina. Którą trzeba było podać dalej. Koniecznie!
I pamiętam, ze w końcu padła mi bateria w telefonie, bo dzwoniłam biegnąc na zajęcia, a był spory mróz. A zajęcia zaczynały się o dziewiątej, więc kilka osób jednak obudziłam ;-)
I świeciło olśniewające słońce.
I kupiłam całe naręcze gazet, żeby utrwalić tę datę i zachować wspomnienie o tym, co działo się na świecie 22 listopada 2002!

Ten dzień okazał się klamrą. W piękny sposób zamknął bardzo trudny rok 2002. Bo w styczniu odeszła moje ukochana Babcia, Prababcia M. Niestety, nie doczekała żadnego z Chłopaków. Bardzo z tego powodu mi smutno... Bo by ich uwielbiała. A oni uwielbialiby Ją. Jestem tego pewna...Dlatego zawsze kiedy dzwonię tego dnia do Mikołaja, odruchowo zapalam świeczkę dla Babci... Tak też zrobię dziś.

Doskwiera mi ogromnie ta odległość między naszym Domem a Domem M.
Spotykamy się najczęściej pośrodku drogi.
W domu rodzinnym naszych rodziców. W moim rodzinnym mieście.
I zawsze mi tych spotkań mało.
Szczególnie teraz kiedy jest M. Kiedy są dwaj. Kiedy dzięki nim Dom znowu wypełnił się dziećmi, wesołym gwarem, zabawkami. Czego przez długi czas brakowało… Bardzo.

Mikołaj!
Wszystkiego najwspanialszego!!!


Happy birthday to you!
Marmelade im Schuh!
Aprikose in der Hose!
Und Ketchup dazu!

:-)

sobota, 20 listopada 2010

Czas rozpalić piec, czyli trochę zdjęć z ostatniego spaceru oraz parę słów o jesiennych dolegliwościach. I o książkach...



































Zdjęcia ze spaceru. Sprzed tygodnia. Kiedy zaszło słońce, miałam wrażenie, że to jesień już zaszła…
Smutno jakoś. Bezlistnie niemal.


 
Posmutniało w ogrodzie i nagle postarzało się
Czas rozpalić piec...*









































W dalszym ciągu chorujemy…
M. właściwie tylko zakatarzony, ja za to leżę…
Naprawdę leżę.
Dziś ominie nas w związku z tym coś, na co czekaliśmy z wielką radością.
I niecierpliwością.
Cóż…
Postaramy się jakoś nadrobić…
Choć łatwo nie będzie.

Leżę i czytam.
Przynajmniej staram się. A nie jest to łatwe kiedy głowa pęka, ból gardła niespecjalnie ustępuje, a i ogólne samopoczucie "wybitne"…
Czytam M.
Różne różności. Wspaniałe nowości. Tyle tego. Półki w szwach pękają. Każda wizyta w księgarni i odwiedziny półeczek z literaturą dla najmłodszych owocują kolejnymi tomiszczami :-) Sama zresztą przebieram nogami na myśl o tylu pysznych zapowiedziach książkowych. Tytułów zakolejkowanych milion – nie daję rady już z tymi „dla dorosłych”, a tu jeszcze stosy książeczek dla M.
Piszczę ze szczęścia, bo (w końcu) ukazały się we wznowieniu „Opowiastki Beatrix Potter” – z cudownymi akwarelowymi ilustracjami autorki i w wyśmienitym przekładzie Małgorzaty Musierowicz. Rzecz niebywale piękna.
Parę lat temu podarowałam własny egzemplarz któremuś z zaprzyjaźnionych dzieci i chwilę potem okrutnie tego żałowałam ;-) bo okazało się, że nakład został wyczerpany, wznowienia nie są planowane, a cena książki na allegro, hmm, okazała się zaporowa!
Posilałam się wersją oryginalną, którą kiedyś ktoś nam sprezentował, ale jednak zależało mi na polskim wydaniu i na tym cudownym przekładzie. I tak oto nadchodzi Pani Tycia Myszka, Tekla Kałużyńska oraz Piotruś Królik oczywiście – myślę, że do M. trafią w Mikołajowym worze :-)

Z wielką miłością i sentymentem sięgamy po takie starocie.
Wczoraj na przykład głośno czytaliśmy Lucyny Krzemienieckiej „Z przygód Krasnala Hałabały” – rzecz cudowna! Z arcyślicznymi ilustracjami Witwickiego. O tym, jak Krasnal piekł placek z borówkami, jak gości zaprosił, a ci nie zjawili się...
I Świrszczyńskiej „Wesołego Patałaszka” czytujemy, i „Kapelusz pełen bajek” Szayerowej. Ilustracje zachwycają! Jak bardzo się cieszę, że od kilku lat coraz więcej starych tytułów zostaje wznawianych (bo przecież nie każdemu udało się przechować wszystkie książeczki z dziecięcej półki), że coraz więcej na rynku cacek edytorskich, że nowi świetni tworzą rzeczy znakomite, ba! wybitne! Że działają Dwie Siostry, Tatarak, Muchomor, Hokus Pokus, Czerwony Konik i wielu, wielu innych niezależnych. I że tak jakoś się stało, że (również) dzięki nim więksi wydawcy zaczęli zwracać uwagę na to, co do tej pory często im umykało. Na to, co najważniejsze. Na jakość edytorską, na kunszt słowa, ilustracji i przekładu.
Brawa!

Wracam więc do łóżka.
Będę czytać.
Aż do jutra.
Starocie, nowości, klasykę, awangardę, tytuły dla dzieci, dla dorosłych, dla wszystkich, kulinarne, kolorowe, książki, książeczki, magazyny, wszystko…
Obłożę się literkami i będę szczęśliwa mimo niesprzyjających okoliczności.
Mimo pogody za oknem…
Choróbska.
I wszystkiego, co nas omija w związku z powyższym.

Okna zaparowały.
W domu roznosi się nieziemsko apetyczny zapach curry z kokosowym mlekiem.
Dania tajskie są wybitnie antyseptyczne poprzez stopień ostrości, prawda? ;-)
Choć dzisiaj wersja light, bo z pastą czerwoną
Za chwilę zaparzę sobie znakomita herbatę. I to w nowej cudnej filiżance - prezencie od A.
I postaram się pilnie wyzdrowieć.
I niedługo wytulę M. za wszystkie czasy... Bo ostatnio poskąpiłam Mu całusów z racji przeziębienia...
I niedługo wybiorę się na długi spacer. W nowych butach :-) Może w śniegu?
I niedługo zatańczę z Chłopakami tańce staroceltyckie - rano zaserwowali mi taki pokaz :-) M. zachwycony!!!

PS Droga Bu, bo zapomniałam wcześniej – za tego Buzzatiego wielkie dzięki! Kawałkuję ten tom i delektuję się każdą cząsteczką… Wyśmienity!

* Jan Wołek

czwartek, 18 listopada 2010

Na biało... Na buro właściwie!


We wtorek śnieg.
Tak zapowiadają...

Hmm, właściwie to się cieszę.
Z wielu niepraktycznych względów...
Herezja, prawda?
Ale tylko z niepraktycznych, słowo.

Dobrego dnia!

Zimową piosenkę na dzień dobry sobie podaruję ;-)
Może we wtorek?
;-)

A zresztą, co tam!
Żeby nie było, że jak zimno, to od razu nic fajnego...
Taki retro duecik :-)

PS I chciałam Wam raz jeszcze bardzo, bardzo serdecznie podziękować za te wszystkie komentarze z igliwiem w tle... Okazały się dla mnie bardzo ważne... I potrzebne.

środa, 17 listopada 2010

Na dobrą noc...

I tylko piosenka na dobranoc...

Mam nadzieję, że wszyscy już w swoich Domach...
Ale jeśli ktoś jeszcze ślęczy nad ostatnim kubkiem kawy gdzieś mile dalej albo mknie taksówką po deszczowych ulicach - niech mu się tego przyjemnie słucha w Drodze...

Moja ukochana Laurie Anderson. Prawie tak mocno ukochana jak Joni.
Na dobrą noc...

wtorek, 16 listopada 2010

Rozmyślania przy igliwiu. Przed Świętami. I z gorączką...


Dziś poczułam zapach igliwia.
Rozkoszny.
I uzmysłowiłam sobie jak bardzo za Świętami tęsknię. Jak czekam na nie.
Nie wiem czy na same Święta. Na pewno na grudzień. Na pierwsze dwadzieścia cztery dni.
Kiedyś czytałam taką książkę „Lata świetlne” Jamesa Saltera. Pamiętam z niej świetne przedbożonarodzeniowe sceny…. Dobra rzecz, tak przy okazji…
Poprzysięgłam sobie przy tej lekturze, że kiedy pojawi się kiedyś Dziecko, będę każdego roku przygotowywać dla Niego własnoręcznie kalendarz adwentowy.
Każde okienko będzie niespodzianką.
Czekoladką. Zabaweczką. Drobiazgiem.
Czasem zdjęciem. Obrazkiem. Historią. Zachętą do wieczornej opowieści.
Tegoroczny kalendarz jeszcze nie przygotowany. Czasu niewiele. Inspiracji wciąż brak.
Zabiorę się w weekend.
Chyba.
Chyba że mnie tu nie będzie. Bo może będę w drodze.
Nie wiem jeszcze…
Wtedy spróbuję za tydzień…

Ze Świętami już tak mam, że kiedy w końcu nastają, to sama nie wiem, ale coś jest nie tak.
Jest dobrze, jest pięknie, choinka i tak dalej, ale jakoś nie tak…
W tym roku czuję, że będzie bardziej TAK.
Bo jest M.
W zeszłym roku już też był z nami, ale z kolei same Święta nie do końca były takie jak chciałam…
A może nie o to chodzi?
Może o to, ze najpiękniejszy jest ten czas PRZED… Zanim wszystko się stanie…
Ten czas lubię NAJBARDZIEJ.
A potem Gwiazdka i takie jakieś NIC...
Nienasycenie.
Że to już? Że po wszystkim?
Ale chwilkę później to NIC przeradza się w oczekiwanie na wiosnę.
Bo tuż po Nowym Roku uświadamiam sobie, ze dnia znowu przybywa…
I że wrony jakoś taki inaczej kraczą…
Jakby zwiastowały jakiś rodzaj szczęścia…

Ech, póki co dnia ubywa, ja czuję się średnio i rozkłada mnie listopadowa melancholia…
I zaczynam się irytować swoim własnym towarzystwem.
I indolencją w temacie tego adwentowego kalendarza.

A poza tym zła jestem, bo nie mogę tu nadgonić tych dopiero co „uciekłych” dni…
I kiedy piszę o tym, co minęło, nie zdążę złapać tego, co dziś.
Jak w życiu.
Kiedy żyjemy przeszłością, umyka nam teraźniejszość. Kiedy żyjemy tylko tym, co dzisiaj, zapominamy o tym, co kiedyś.
I sama już nie wiem.
To miał być dziennik. Pamiętnik? Mojego wspólnego czasu z M.
I teraz jestem w kropce…
Bo takie to trochę moje, trochę Jego.
Bardziej moje.
Moje, ale wspólne.
Niech tak zostanie…

Dobrze, że nie dodałam do tego jeszcze kulinariów, bo by ciężko było zdefiniować ten cały projekt ;-)
Z drugiej strony, po cóż definicje?
OK, zmykam, bo to wygląda na gorączkę ;-)))

Spokojnego wieczoru!
I coś na dobranoc.
Nie rozumiem ani słowa, ale bardzo mi się to podoba…
Chyba kołysanka

Ach, i podzielę się jeszcze radością z nominacji do nagrody IBBY w kategorii Książka Roku 2010 za ilustracja dla świetnej, przesympatycznej graficzki, z którą kiedyś miałam wielką przyjemność współpracować przy kliku okładkach :-) Brawo, Olga! Trzymam kciuki!

I jeszcze jedno: dzieciaki w rajtuzach! Obłędny widok! Wzruszam się za każdym razem kiedy patrzę na mojego M. biegającego w kolorowych rajstopkach po mieszkaniu… I love it! Moje ulubione to takie w kolorowe paseczki. Ale mamy też w grochy. I gładkie. I z góralskimi parzenicami!

I dziś M. nazwał kółko. Brzmiało to tak: kółuko... Albo kułuko ;-) Albo jeszcze inaczej. W każdym razie pokazał palcem na kółko i powiedział tak! Wow!

DEC 73


Tak jak obiecałam.
USA po kawałku.
Grudzień ’73

Ten biały garnitur mojej Mamy – rewelacja, prawda?
Niezwykłe, moim zdaniem, jest ostatnie zdjęcie. Wszechświat. I olśniewająca biel figur ;-)
I te muchy a’la Małgorzata Braunek na poniższym. Jakoś nie bardzo mogę się przekonać do tych okularów dziś – wiem, że wróciły do łask – ale moim zdaniem ten fason wybitnie pasował do tamtego kroju spodni, do dzwonów, do dżersejowych koszul i sukienek, do rozpuszczonych długich włosów, do tamtej epoki… Dziś niekoniecznie… Choć przyznam, że i współcześnie niektóre panie wyglądają w nich zjawiskowo!
Mamine muchy oczywiście przechowuję niczym relikwie :-)
Są absolutnie odjazdowe!



***

A za nami udany weekend.
Bardzo udany!
Przedłużony :-)
Choć minął błyskawicznie…
Cztery dni – w dodatku w towarzystwie mojej Przyjaciółki jeszcze z licealnych czasów.
Cudnie było!
Mimo wybitnie niesprzyjającej pogody… Bo w sobotę przemarzłam i przemokłam okrutnie. I oto skutki – leżę gorączkując i połykając jeże… Auuuu!
Dlatego dziś krótko. Ale relacja z pobytu mojej drogiej A. wkrótce!

W niedzielę za to rozsłoneczniło się przecudnie – cóż, kiedy trzeba było już odwozić A. na samolot… Ech…

Dobrego dnia wszystkim.
I piosenka obowiązkowo!

Denzal…
Znowu ;-)

środa, 10 listopada 2010

Oto O.



Z pustyni w Nevadzie wracamy na warszawska Starówkę…
Niedziela.
Uroczysta.
Pozwólcie, że przedstawię Wam Matkę Chrzestną naszego M.
Która jest z kolei moją Chrześnicą…
Jak to niedawno było…
Jeszcze chwilkę temu była małą dziewczynką z Bullerbyn...

Nawet nie wiem kiedy wyrosła z niej taka niemal dorosła już Dziewczyna.
Piękna.
Mądra.
Wspaniała!
To dla nas wielki zaszczyt i przyjemność – to, że O. zechciała przyjąć to wyróżnienie.



Jeszcze zdążę tu napisać więcej na Jej temat...
Dużo więcej!
Zresztą myślę, że niedługo zjawi się u nas z wizytą :-)



A teraz biegnę dokończyć szałowe, z lekka pomarańczowe brownie, które piekę z myślą o jutrzejszym Gościu.
Od czerwca nie mogę się doczekać tej wizyty!
Nie wiem, czy nam starczą cztery dni, żeby się wystarczająco nagadać :-)
Bo przyjeżdża A. - moja droga Przyjaciółka.
Jedna z tych najbardziej szalonych :-)
Ach, jakże się cieszę!

***

Już dawno chciałam tego posłuchać z Wami.
I nie mogłam się zdecydować, którą wybrać wersję...
Wciąż nie mogę...
Zatem będą dwie.
Na długi weekend :-)

Ta druga jest dla mnie bardzo szczególna, ta pierwsza - och, po prostu lubię ten bezpretensjonalny wokal Culluma :-)

Wersja I
Wersja II

Spokojnego wieczoru!

PS Myślałam jeszcze o jednej piosence Sinclaire'a, ale to może następnym razem? Bo wciąż nie mogę się uwolnić...

wtorek, 9 listopada 2010

Z albumu w białe grochy...


Był taki album ze zdjęciami.
Duży. Czerwony w białe grochy.
Ulubiony.
Znajdowały się w nim zdjęcia z Ameryki.
Z pobytu mojej Mamy w latach 70-tych.
Zanim Mama została moją Mamą.
Dużo, dużo wcześniej.
Moja Biblia.
Przeglądałam – zafascynowana - podziwiałam.
Nieskończenie wiele razy.
Mam kilka ulubionych zdjęć.
To pierwsze jest jednym z nich,
Po pierwsze samochód – kiedy oglądałam te zdjęcia, takie samochody po naszych ulicach nie jeździły. W dodatku był złoty!
Po drugie – towarzysząca temu zdjęciu opowieść o Nevadzie, pustyni solnej i rekordach prędkości. Coś niewyobrażalnego dla mnie, wtedy 4,5-latki…

Drugą moją Biblią w dzieciństwie był czerwcowy numer magazynu Architectural Digest.
Przywieziony z Ameryki właśnie.
Kartkowany milion razy.
Te zdjęcia. Fotografowane wnętrza. Nowoczesne bryły, kształty… I reklamy. Luksus. Bacardi i cygara. I kolory: ekskluzywne beże, doskonałe brązy, czarno-białe szachownice posadzek… Kremowe, pikowane pufy...
Kilkaset stron zupełnie innej rzeczywistości.
Czasami myślę sobie, że ta „lektura” ukształtowała moje poczucie gustu, stylu, wyobrażenie na temat idealnych proporcji w budownictwie, na temat urządzania wnętrz, itp.
Nie wiem jak to się stało, ale ten numer gdzieś zaginął, zapodział się.
Ponieważ nikt nie przyznaje się do wyrzucenia go, ciągle mam nadzieję, że przy kolejnych porządkach w piwnicy wychnie gdzieś z jakiegoś zmurszałego pudła ;-)
Jeśli nie – zamówię na ebay’u!




A ten album i ta moja Mama w nim – piękna, młoda, ognistowłosa…
Poprosiłam Ją, żeby przywiozła mi te zdjęcia.
Przywiozła tylko część. Resztę trzeba jeszcze uporządkować.
Postaram się wrzucić ten zbiorek po kawałku tutaj!
I spróbuję uruchomić aparaty, którymi te zdjęcia były robione. Pełen oldschool ;-) Może będzie zabawnie!

Piosenkę śpiewał właśnie na początku lat 70-tych Elvis Presley. Mama nigdy nie była jakąś jego szczególną fanką ;-) jednak wydaje mi się, że ten kawałek lubią wszyscy. Poza tym musiała go tam słyszeć z milion razy.
Tutaj w innej aranżacji, w wykonaniu kanadyjskiego wokalisty Denzala Sinclaire’a. Odkrycie.
Aksamitny wokal. Nie mogę się uwolnić od tego głosu. Ciepłego. Zmysłowego. Takiego na jesienny wieczór przy herbacie/winie/grzańcu… Co tam lubicie…
Zatem miłego słuchania!

Ladies&Gentleman! Denzal Sinclaire!

Ręka i oko :-) Oraz inne zdjęcia ze spaceru Aleją Kasztanową.



Spacer.
Aleją Kasztanową.
Kopce liści zostały już wywiezione.
Wolne miejsce czeka na śnieg…
Ale chyba jeszcze nie teraz.
Bo dziś taka wczesna wiosna za oknem. Ciepły wiatr. Aż człowiek odruchowo wygląda krokusów…
Blade słońce prześwituje zza chmur.
Fajnie.



Miała być piosenka. Będzie. Ale dopiero wieczorem. Bo to piosenka na wieczór właśnie…
I będzie amerykańskie zdjęcie.


A w temacie muzykowania – M. dostał w prezencie trąbkę. Nieźle sobie radzi, ale zagadką jest dla mnie sposób jej trzymania – niczym flet poprzeczny ;-)
I scenka rodzajowa: M. przyniósł sobie spore pudło-podest, ustawił na środku pokoju, przyniósł książkę, stanął z nią na przewróconym dnem do góry pudle i czyta. Studiuje… Do góry nogami oczywiście :-)))
Robi się coraz zabawniej. To co robi, to co mówi, co wymyśla przyprawia mnie o najszersze z możliwych uśmiechy…




Dobrego dnia!