piątek, 24 września 2010
Ktoś ma ochotę do Nowego Jorku?
Właściwie to nie jestem w nastroju na tę piosenkę…
Właściwie to nie jestem w nastroju…
Oj, jakiś dzień nieszczególny dzisiaj…
Mimo pięknej pogody.
Mimo wspaniałego przedpołudnia na Żoliborzu.
Mimo znakomitej latte.
Jeden telefon – i jakoś tak mniej słońca…
Ale będzie lepiej!
***
I znowu się zastanawiałam nad wykonaniem: Billie Holiday czy Ella&Louis?
W końcu stanęło na Billie!
Nigdy tam nie byłam…
Jesienią...
Wiosną również.
Po prostu jeszcze nigdy.
Ale jak miło tego posłuchać. Panie i panowie: Autumn In New York!
A kiedy chcę poczuć się choć odrobinę „newyorkish” – spaceruję po którymś z centralnych ;-) parków z kawą w papierowym kubku :-) I opatulam się szalem!
Też jakieś rozwiązanie, prawda?
Miłego weekendu!
PS Na sobotę i niedzielę obiecuje po piosence, ale chyba nas tu nie będzie…
PS 2 Enchocolatte, przeczytałam za późno… Tzn. dopiero teraz… Nadrobię w przyszłym tygodniu! Dziękuję! Bardzo!!! Bardzo bardzo :-)
PS 3 I jeszcze nasz pies chory… Kolejny atak dyskopatii… Zatem niech będzie zdjęcie z intencją – nasze cztery psie nogi i fragment cudzego koła :-)
czwartek, 23 września 2010
Jesień w Ogrodzie Krasińskich. I piosenka. I coś o wieczorach we dwoje...
No i odwiedziliśmy Ogród Krasińskich i – mogę to ogłosić – jesień przyszła!
A potem sprawdzaliśmy, czy dotarła też na Pole Mokotowskie…
Dotarła!
Do domu wróciliśmy już po zmroku!
Jaki piękny księżyc na niebie :-)
***
A skoro o ksieżycu mowa...
Co bardzo mnie zaskoczyło (mile!) w macierzyństwie, to wieczory…
Które niczym właściwie się nie różnią od wieczorów z czasów kiedy nie było jeszcze z nami M.
Że wciąż nam fajnie razem – mnie i Tacie M.
Że wciąż jest dużo muzyki – nawet kiedy M. śpi…
Że wciąż tyle rzeczy sprawia nam radość. Cieszy.
Że oglądamy filmy.
Razem się śmiejemy.
Wspominamy.
Planujemy.
Przyjmujemy gości.
Oglądamy zdjęcia.
Czytamy.
Szykujemy kolacje.
Rozmawiamy.
Przybyło nam parę tematów.
No i trzeba poskładać porozrzucane po domu zabawki :-)
I nastawić jedno dodatkowe pranie.
Tyle z nowości!
No, trochę rzadziej wychodzimy wieczorami z domu.
Ale to się zmieni – tylko M. troszkę podrośnie!
Ale wciąż jest to nasz czas.
I to mnie bardzo cieszy,
I - tak jak mówię - bardzo mnie to zaskoczyło…
PS. Czasami nawet tańczymy ;-)
PS 2 Ale jednak zdecydowanie częściej nie tańczymy ;-) Słuchamy więc… Dziś oczywiście jesiennie… Chciałam zaserwować ten utwór w interpretacji Keitha Jarretta, ale co tam – niech to ktoś zaśpiewa… Autumn Leaves…
Ach! I tydzień piosenek o jesieni uważam za otwarty!!! Nasłuchujcie jutro!!!
Dobrej nocy!
I pięknych, szeleszczących złocistymi liśćmi snów…
A potem sprawdzaliśmy, czy dotarła też na Pole Mokotowskie…
Dotarła!
Do domu wróciliśmy już po zmroku!
Jaki piękny księżyc na niebie :-)
Jakoś za każdym razem kiedy przekraczam bramę Ogrodu Krasińskich myślę o tej karuzeli, o 'Campo di Fiori'... Lubię ten park, to miejsce - ale wywołuje we mnie jakiś dreszcz... |
***
A skoro o ksieżycu mowa...
Co bardzo mnie zaskoczyło (mile!) w macierzyństwie, to wieczory…
Które niczym właściwie się nie różnią od wieczorów z czasów kiedy nie było jeszcze z nami M.
Że wciąż nam fajnie razem – mnie i Tacie M.
Że wciąż jest dużo muzyki – nawet kiedy M. śpi…
Że wciąż tyle rzeczy sprawia nam radość. Cieszy.
Że oglądamy filmy.
Razem się śmiejemy.
Wspominamy.
Planujemy.
Przyjmujemy gości.
Oglądamy zdjęcia.
Czytamy.
Szykujemy kolacje.
Rozmawiamy.
Przybyło nam parę tematów.
No i trzeba poskładać porozrzucane po domu zabawki :-)
I nastawić jedno dodatkowe pranie.
Tyle z nowości!
No, trochę rzadziej wychodzimy wieczorami z domu.
Ale to się zmieni – tylko M. troszkę podrośnie!
Ale wciąż jest to nasz czas.
I to mnie bardzo cieszy,
I - tak jak mówię - bardzo mnie to zaskoczyło…
PS. Czasami nawet tańczymy ;-)
PS 2 Ale jednak zdecydowanie częściej nie tańczymy ;-) Słuchamy więc… Dziś oczywiście jesiennie… Chciałam zaserwować ten utwór w interpretacji Keitha Jarretta, ale co tam – niech to ktoś zaśpiewa… Autumn Leaves…
Ach! I tydzień piosenek o jesieni uważam za otwarty!!! Nasłuchujcie jutro!!!
Dobrej nocy!
I pięknych, szeleszczących złocistymi liśćmi snów…
Tyle powodów do dumy... I ostatni dzień lata na placu zabaw!
I staje się… Jesień.
Choć tu na zdjęciu jeszcze całkiem zielono…
Ale to już - równonoc za nami...
Wczoraj – plac zabaw. Ten ulubiony – z jeziorkiem :-)
Uwielbiam, bo rzadko kiedy witają tam tłumy. Jest troszkę na uboczu i stąd spokojniej…
M. zachwycony. Ja również.
Ale w końcu wczesnym popołudniem zaczęły docierać na plac zabaw dzieci. W różnym wieku.
M., ku mojemu wielkiemu zdumieniu, postanowił przywitać się z każdym z osobna – podawał rączkę, zagadywał… Podchodził również do wszystkich opiekunów – tych na ławeczkach, i tych asekurujących maluchy przy drabinkach… Machał rączką na pożegnanie, kiedy ktoś opuszczał plac zabaw… Otwierał furtkę, zamykał ;-) Wspinał się po szczebelkach – odważny! Wchodził „pod prąd” na zjeżdżalnię…
Próbował oswoić małą ścianę wspinaczkową…
Widziałam, że wielu rodziców przyglądało się z podziwem (może nawet z nutą zazdrości !) jak M. biega rozradowany po całym placu zabaw, jak śmieje się w głos, jak zagaja nawet sporo starsze od siebie dzieci… Ba! Jak czaruje nastolatki ;-)
Jeszcze jakiś czas temu wydawało mi się, że M. będzie typem raczej spokojnego obserwatora, że będzie go często paraliżowała nieśmiałość... Może zasugerowałam się własną osobą - takie uczucie często towarzyszyło mi w dzieciństwie – zresztą nie przeminęło zupełnie… Dziś często maskowane pozorna swobodą i nadekspresją ;-)
Że M. jest ustępliwy i mało uparty – w tym temacie nic się nie zmieniło.
Ale zrobił się taki odważny… Coraz pewniej czuje się nawet w obcym miejscu…
I jest taki otwarty!
Och, tyle zmian! Tyle!
Nawet nie wiem kiedy to wszystko się dzieje… Te jego postępy… Ta sprawność manualna, która wręcz mnie czasem szokuje… Jego pomysłowość… Jego skupienie kiedy głowi się nad jakimś zadaniem…
I jego wrażliwość. Potrzeba bliskości. Kiedy rozemocjonowany zabawą podbiega co jakiś czas i tuli się do moich nóg… Zerka nieustannie w moją stronę… Przesyła uśmiechy! Macha rączką w moim kierunku. Woła wesoło MAMA!
„Mój Ty radośniaku wspaniały!” – tak mówi do niego moja Ciocia…
Radośniak wspaniały z niego, wiecie?
Tak go kocham! Tak bardzo!
A ostatnio takie figle: wyciąga różne przedmioty z jednej szafki, z szuflad i przekłada do innych. Znajdujemy wobec tego sztućce wśród ręczników, klocki między naczyniami, psie zabawki w koszu na bieliznę... Ale że w pralce znalazłam książkę McEwana – no tym mnie zaskoczył ;-)
Dobrego dnia!
My wybieramy się do Ogrodu Krasińskich. I odwiedzimy Babcię w pracy :-) Niespodzianka!
Choć tu na zdjęciu jeszcze całkiem zielono…
Ale to już - równonoc za nami...
Wczoraj – plac zabaw. Ten ulubiony – z jeziorkiem :-)
Uwielbiam, bo rzadko kiedy witają tam tłumy. Jest troszkę na uboczu i stąd spokojniej…
M. zachwycony. Ja również.
Ale w końcu wczesnym popołudniem zaczęły docierać na plac zabaw dzieci. W różnym wieku.
M., ku mojemu wielkiemu zdumieniu, postanowił przywitać się z każdym z osobna – podawał rączkę, zagadywał… Podchodził również do wszystkich opiekunów – tych na ławeczkach, i tych asekurujących maluchy przy drabinkach… Machał rączką na pożegnanie, kiedy ktoś opuszczał plac zabaw… Otwierał furtkę, zamykał ;-) Wspinał się po szczebelkach – odważny! Wchodził „pod prąd” na zjeżdżalnię…
Próbował oswoić małą ścianę wspinaczkową…
Widziałam, że wielu rodziców przyglądało się z podziwem (może nawet z nutą zazdrości !) jak M. biega rozradowany po całym placu zabaw, jak śmieje się w głos, jak zagaja nawet sporo starsze od siebie dzieci… Ba! Jak czaruje nastolatki ;-)
Jeszcze jakiś czas temu wydawało mi się, że M. będzie typem raczej spokojnego obserwatora, że będzie go często paraliżowała nieśmiałość... Może zasugerowałam się własną osobą - takie uczucie często towarzyszyło mi w dzieciństwie – zresztą nie przeminęło zupełnie… Dziś często maskowane pozorna swobodą i nadekspresją ;-)
Że M. jest ustępliwy i mało uparty – w tym temacie nic się nie zmieniło.
Ale zrobił się taki odważny… Coraz pewniej czuje się nawet w obcym miejscu…
I jest taki otwarty!
Och, tyle zmian! Tyle!
Nawet nie wiem kiedy to wszystko się dzieje… Te jego postępy… Ta sprawność manualna, która wręcz mnie czasem szokuje… Jego pomysłowość… Jego skupienie kiedy głowi się nad jakimś zadaniem…
I jego wrażliwość. Potrzeba bliskości. Kiedy rozemocjonowany zabawą podbiega co jakiś czas i tuli się do moich nóg… Zerka nieustannie w moją stronę… Przesyła uśmiechy! Macha rączką w moim kierunku. Woła wesoło MAMA!
„Mój Ty radośniaku wspaniały!” – tak mówi do niego moja Ciocia…
Radośniak wspaniały z niego, wiecie?
Tak go kocham! Tak bardzo!
A ostatnio takie figle: wyciąga różne przedmioty z jednej szafki, z szuflad i przekłada do innych. Znajdujemy wobec tego sztućce wśród ręczników, klocki między naczyniami, psie zabawki w koszu na bieliznę... Ale że w pralce znalazłam książkę McEwana – no tym mnie zaskoczył ;-)
Dobrego dnia!
My wybieramy się do Ogrodu Krasińskich. I odwiedzimy Babcię w pracy :-) Niespodzianka!
środa, 22 września 2010
Dzień dobry! I piosenka :-)
Ale dzień!
Słońce!
Tyle słońca!
U nas bajeczny poranek – mleczna kawa (tym razem na gorąco – wyjątkowo!!!), muesli, roześmiane, rozbrykane Dziecko, rozbrykany pies ;-) i od rana tańce!
Między innymi przy tej piosence :-)
Porcja energii na środek tygodnia!
Wspaniałego dnia !!!
Słońce!
Tyle słońca!
Między innymi przy tej piosence :-)
Porcja energii na środek tygodnia!
Wspaniałego dnia !!!
wtorek, 21 września 2010
Łazienki. Bez pawia i bez wiewiórki :-)
Z Hanią w Łazienkach.
Dwie mamy, dwa wózki, dwoje dzieci…
Chłopczyk i dziewczynka.
Dziewczynka – w różowym płaszczyku retro :-) Naprawdę retro. A raczej vintage – płaszczyk dwudziestoletni…
(Płaszczyk na jednym zdjęciu zaledwie, bo zrobiło sie upalnie, ale płaszczykowa sesja wkrótce!!!)
Chłopiec za to w koszuli…
Cudny, słoneczny poniedziałek.
Wiewiórek jak na lekarstwo – a szkoda, bo zabraliśmy ze sobą worek orzechów!
Pawie jakieś mało towarzyskie.
Za to gołębi w brud (nomen omen)!
I trochę kaczek.
Powolny, baaardzo powolny spacer jeszcze zielonymi alejkami.
Po drodze kamyczek, dwa kasztany, suche listki, trzy żołędzie…
Wszystko do kolekcji :-)
Powoli, po cichu staje się jesień…
Fajnie…
To co? W piątek powtórka? I kawa w tym samym miejscu? :-)
PS. Kubki, jak widać, mają takie same. Zielone. Teraz okazuje się, że nawet kolor nakrętki robi różnicę... M. woli pić z tego z różową nakrętką... Hania gustuje w niebieskiej...
poniedziałek, 20 września 2010
59.
A tak w ogóle to dziś urodziny świętowałby mój Tato.
Pięćdziesiąte dziewiąte.
Miałby takiego fajnego wnuka!
I byłby chyba świetnym dziadkiem…
Najlepszego!
A to zdjęcie – hmm, ciężko powiedzieć, co dokładnie przedstawia. Pstryknęło się dzisiaj samo. I to właśnie w nim lubię :-)
A ponieważ mój Tato był (również) pianistą – coś na dobranoc...
W ZOO...
A w niedzielę byliśmy w ZOO!
I źle mi…
Bo to ZOO warszawskie jest naprawdę smutnym miejscem…
Za każdym razem obiecuję sobie, że to moja ostatnia tam wizyta…
Fatalnie zagospodarowany teren, zwierząt jakby mało, warunki – delikatnie mówiąc – średnie, zapach przyprawia momentami o mdłości… W pawilonach ciasno, duszno, nie sposób przejechać wózkiem…
Zwierzaki mocno zaniedbane – żal serce ściska na widok brudem zlepionej sierści osiołków, owiec, wyliniałych małp… Ech…
Sponsorów chyba nie brak – co druga klatka oklejona banerami reklamowymi…
I tłumy zwiedzających…
Tymczasem ogrody zoologiczne w większości europejskich miast stają się ich wizytówką… Wspaniałym miejscem dla dzieci, dla turystów, dla wszystkich…
I przede wszystkim przyjaznym dla zwierząt!
Zoo w Pradze, w Berlinie, we Wiedniu, w Bazylei…
No nic, nie ma co narzekać…
M. był i tak zachwycony :-)
Najlepiej się czuł wśród zwierząt zagrodowych – kury, kozy, owce, osły…
Podobał mu się słoń.
Żyrafa nie bardzo ;-)
Zafascynowały go pawiany!
I kolorowe papugi…
Trochę emocji wzbudził lampart – zjawił się znienacka i M. zrobił wieeelkie oczy!
Wizytę u niedźwiedzi sobie podarowaliśmy – pamiętam, że u mojej pięcioletniej chrześnicy widok kolebiących się na boki, nieszczęśliwych niedźwiadków, wywołał płacz…
Za to uśmialiśmy się obserwując kozy zajadające się suchymi liśćmi klonu :-)
Cóż, plan jest taki, żeby M. zabrać jeszcze jesienią do któregoś z tych piękniejszych ogrodów zoologicznych…
Tymczasem to warszawskie będziemy raczej omijać szerokim, oj szerokim łukiem…
I chyba dosponsorujemy jakąś jedną małpkę…
Albo tego osiołka...
Dobrego dnia!
I źle mi…
Bo to ZOO warszawskie jest naprawdę smutnym miejscem…
Za każdym razem obiecuję sobie, że to moja ostatnia tam wizyta…
Fatalnie zagospodarowany teren, zwierząt jakby mało, warunki – delikatnie mówiąc – średnie, zapach przyprawia momentami o mdłości… W pawilonach ciasno, duszno, nie sposób przejechać wózkiem…
Zwierzaki mocno zaniedbane – żal serce ściska na widok brudem zlepionej sierści osiołków, owiec, wyliniałych małp… Ech…
Sponsorów chyba nie brak – co druga klatka oklejona banerami reklamowymi…
I tłumy zwiedzających…
I przede wszystkim przyjaznym dla zwierząt!
Zoo w Pradze, w Berlinie, we Wiedniu, w Bazylei…
M. był i tak zachwycony :-)
Najlepiej się czuł wśród zwierząt zagrodowych – kury, kozy, owce, osły…
Podobał mu się słoń.
Żyrafa nie bardzo ;-)
Zafascynowały go pawiany!
I kolorowe papugi…
Trochę emocji wzbudził lampart – zjawił się znienacka i M. zrobił wieeelkie oczy!
Wizytę u niedźwiedzi sobie podarowaliśmy – pamiętam, że u mojej pięcioletniej chrześnicy widok kolebiących się na boki, nieszczęśliwych niedźwiadków, wywołał płacz…
Za to uśmialiśmy się obserwując kozy zajadające się suchymi liśćmi klonu :-)
Cóż, plan jest taki, żeby M. zabrać jeszcze jesienią do któregoś z tych piękniejszych ogrodów zoologicznych…
Tymczasem to warszawskie będziemy raczej omijać szerokim, oj szerokim łukiem…
I chyba dosponsorujemy jakąś jedną małpkę…
Albo tego osiołka...
Dobrego dnia!
piątek, 17 września 2010
It's a kind of magic...
Porządkuję stare zdjęcia… Tyle tego. Trochę śmieci. Nie wyrzucam niczego – puchnie wszystko na dysku i czeka nie wiadomo na co…
Ale to zdjęcie lubię.
M. nie miał tu jeszcze roczku… Zachwycony był tymi światełkami…
Świetlne lata minęły od tamtego czasu…
Dziś było u nas dużo muzyki od rana – echa wczorajszego wieczoru u Delie ;-)
M. to uwielbia,
Kiedy tańczymy.
Kiedy śpiewamy.
Kiedy wspólnie gramy na pianinie.
A dziś pojawiły się piruety. Przy dźwiękach It’s a Kind of Magic :-)
Tak… It’s a kind of magic…
A na dobranoc jeszcze coś.
Uwielbiam w oryginale.
Uwielbiam w tej aranżacji. Najbardziej.
Nie zliczę chyba na ilu koncertach tych chłopaków byliśmy… Wierzyłam w nich od samego początku. Na długo jeszcze zanim zaczęli grać z Tomaszem Stańko. Zanim zaczęli nagrywać dla ECM Records - jednej z najznamienitszych jazzowych wytwórni muzycznych. Zanim zmienili nazwę na Marcin Wasilewski Trio. Zresztą słusznie - Marcina uważam za jednego z najlepszych (a chyba nawet najlepszego!) polskiego pianistę jazzowego. Gra tak, że o rany… I podskakuje przy tym jak Kermit ;-) I love it!
Najmilej wspominam jeden ich koncert w JazzCafe w Łomiankach – miejscu zaczarowanym :-) Okrutnie śnieżna, mroźna zima – z trudem dojechaliśmy z Warszawy – zaspy po pas… Koncert kameralny, publiczność przy okrągłych stolikach, świece… Taki nastrój, że aż słów brak, by to opisać…
Pamiętam jednak wielki niedosyt, bo tego nie zagrali…
Za to w tym roku koncertowali w ramach Jazz na Starówce. Niestety nie było mnie wtedy w Warszawie. A zagrali…
Wysłuchałam tego utworu przez telefon komórkowy mojego męża :-) Live!
***
I znikam na trochę. Wrócę po weekendzie. Miłego!!!
Ale to zdjęcie lubię.
M. nie miał tu jeszcze roczku… Zachwycony był tymi światełkami…
Świetlne lata minęły od tamtego czasu…
Dziś było u nas dużo muzyki od rana – echa wczorajszego wieczoru u Delie ;-)
M. to uwielbia,
Kiedy tańczymy.
Kiedy śpiewamy.
Kiedy wspólnie gramy na pianinie.
A dziś pojawiły się piruety. Przy dźwiękach It’s a Kind of Magic :-)
Tak… It’s a kind of magic…
A na dobranoc jeszcze coś.
Uwielbiam w oryginale.
Uwielbiam w tej aranżacji. Najbardziej.
Nie zliczę chyba na ilu koncertach tych chłopaków byliśmy… Wierzyłam w nich od samego początku. Na długo jeszcze zanim zaczęli grać z Tomaszem Stańko. Zanim zaczęli nagrywać dla ECM Records - jednej z najznamienitszych jazzowych wytwórni muzycznych. Zanim zmienili nazwę na Marcin Wasilewski Trio. Zresztą słusznie - Marcina uważam za jednego z najlepszych (a chyba nawet najlepszego!) polskiego pianistę jazzowego. Gra tak, że o rany… I podskakuje przy tym jak Kermit ;-) I love it!
Najmilej wspominam jeden ich koncert w JazzCafe w Łomiankach – miejscu zaczarowanym :-) Okrutnie śnieżna, mroźna zima – z trudem dojechaliśmy z Warszawy – zaspy po pas… Koncert kameralny, publiczność przy okrągłych stolikach, świece… Taki nastrój, że aż słów brak, by to opisać…
Pamiętam jednak wielki niedosyt, bo tego nie zagrali…
Za to w tym roku koncertowali w ramach Jazz na Starówce. Niestety nie było mnie wtedy w Warszawie. A zagrali…
Wysłuchałam tego utworu przez telefon komórkowy mojego męża :-) Live!
***
I znikam na trochę. Wrócę po weekendzie. Miłego!!!
Na kasztany.
Zabawa.
Zebrane wczoraj kasztany układamy, przekładamy, wsypujemy, rozrzucamy…
Do koszyczków, do pudełek, do miseczek…
Sama radość…
Od rana.
Kiedy koszyczek pełen jest kasztanów, można podjąć próbę celowania w miskę Filipa.
Trzy gole!
I wielce zawiedziony pies…
Bo kasztany niejadalne!
Zmykamy na spacer, bo pięknie się zrobiło :-)
Na kasztany idziemy!!!
czwartek, 16 września 2010
O Joni, kasztanach i nie tylko... I gladiole nie na temat :-) ale za to z dedykacją!
O Joni i Love Actually napisałam wszystko wtedy (patrz: ostatni komentarz).
Czy ja widzę Emmę Thompson kiedy słucham Both Sides Now? Może trochę tak…
Zawsze się zastanawiam, jak to możliwe, że tę piosenkę napisała młodziutka, 25-letnia dziewczyna… Bo słuchając Both Sides Now jednak zawsze widzę tę piękną, szlachetną twarz dojrzałej kobiety, która niejedno przeżyła… Twarz Joni Mitchell.
Nie mam chyba śmiałości pisać o twórczości Joni Mitchell. Dla mnie jest artystką doskonałą. Jej muzyka porusza mnie niesłychanie… Jest prawdziwa… Tak odległa od muzycznej konfekcji… Podziwiam ją i szanuję.
Wiele jej utworów kojarzy mi się z jakimś konkretnym etapem w moim życiu. Joni towarzyszy mi chyba od czasów licealnych. Mało burzliwych ;-)
Słucham Joni kiedy jest mi dobrze.
Słucham Joni kiedy jest mi źle.
Dziś też będzie Joni, ale trochę inaczej.
Jedna z moich ulubionych Jej piosenek, ale tutaj w zaskakującym wykonaniu.
Moim zdaniem jest to jedna z najbardziej poruszających, niezwykłych interpretacji tego utworu.
Swoją drogą bardzo cenię tego artystę, choć czasem jest mi bardzo, bardzo daleko do jego repertuaru.
Kto to taki?
Niech to będzie niespodzianka :-)
Dzisiaj Ktoś ma imieniny, więc niech będzie z dedykacją :-) I bukiet gladioli do tego!
Najlepszego, moja droga!
Dla wszystkich fanów i nie fanów!
PS. Może tu stworzyć taki mały kącik Joni M.? Co Wy na to?
***
A dzień spędziliśmy dziś przepysznie! Przyjechała do nas mała Hania z Mamą – były wspólne figle w domu, później wyprawa na plac zabaw (Cudownie! Byliśmy jedynymi gośćmi na najbardziej obleganym placu zabaw w okolicy – wszystkich przegonił deszcz – za to my przybiegliśmy tuż po i bawiliśmy się na całego w pięknym, popołudniowym słońcu!), długi spacer, no i najważniejsze – prawdziwa uczta kasztanowa… Wiało na potęgę i kasztany w naszej alei spadały dziesiątkami… Trzeba było chronić dzieciom głowy!!! Taki kasztanowy grad :-) Nazbieraliśmy ich mnóstwo – M. i Hania zainteresowani byli głównie zielonymi łupinkami ;-) ale jutro spróbujemy wyczarować jakieś kasztanowe ludki z tego, co przynieśliśmy do domu :-)
Mamy też wielkie pudło nowych zabawek! Ruszyliśmy z programem WIELKA WYMIANA :-) Następnym razem wymienimy chyba również naczynia, bo mojemu Synkowi zdecydowanie bardziej przypadł do gustu kubeczek Hani – zaznaczę, że kubki różnią się tylko kolorami – ale widać z zielonego woda smakuje o wiele lepiej ;-)
Tylko zdjęć ze spotkania brak, bo jakoś tak się stało, że aparat padł. Battery low :-(
A teraz mój kawałek dnia: Joni, kąpiel, nowy numer Elle DECO i nic więcej... Żadnych smutnych myśli… Prababcia M. w szpitalu niestety… Okropnie mi przykro, bo jestem daleko i bardzo, bardzo żałuję, że nie będę mogła jutro Jej odwiedzić… A bardzo bym chciała…
Cóż, takie życie…
środa, 15 września 2010
Na koniec...
Na dobranoc kawałek słońca.
I Joni*.
Na koniec udanego dnia...
Cisza. Przed chwilą pożegnaliśmy gości. Udana kolacja z wytrawną tartą i odrobinę arachidowym brownie :-) I z dużą ilością czerwonego wina...
A teraz Joni. I dwie książki na dobranoc (jeszcze nie wiem od której zacznę!). I ostatni łyk wina...
*) Zarzekałam się, że o Joni będzie więcej... Będzie! Jesień sprzyja Joni. Dziś klasyka, ale w wersji live. Ileż bym dała za taki koncert! Bardzo, bardzo o tym marzę...
I Joni*.
Na koniec udanego dnia...
Cisza. Przed chwilą pożegnaliśmy gości. Udana kolacja z wytrawną tartą i odrobinę arachidowym brownie :-) I z dużą ilością czerwonego wina...
A teraz Joni. I dwie książki na dobranoc (jeszcze nie wiem od której zacznę!). I ostatni łyk wina...
*) Zarzekałam się, że o Joni będzie więcej... Będzie! Jesień sprzyja Joni. Dziś klasyka, ale w wersji live. Ileż bym dała za taki koncert! Bardzo, bardzo o tym marzę...
Rudzielce :-)
A miało padać dzisiaj…
Tymczasem zaraz zbieramy się na jakiś spacer, bo pogoda całkiem, całkiem :-)
W poniedziałek zbieraliśmy kasztany. Nie było to łatwe, bo kwadrans przed nami starą aleją kasztanową przeszła grupa przedszkolaków ;-) no ale jednak udało się!
Rudzielce :-)
Kasztanowce tak bezbłędnie odmierzają czas, prawda?
Dopiero co kwitły, obrodziły tysiącami maleńkich kasztanków, a teraz zasypują aleję dojrzałymi owocami…
Dopiero co M. odkrywał miniaturowe zielone jeże, a teraz, proszę, biega po parku i pakuje rude kasztanki do koszyka…
Szczególnie ulubił sobie dwa kasztanki – nie wypuszczał ich z rączek przez całe popołudnie, a byliśmy jeszcze na placu zabaw, na zakupach… Przez cały ten czas uparcie kasztanki trzymał w zaciśniętych piąstkach…
A po powrocie próbował tymi kasztanami nakarmić Flipa ;-)
Swoja drogą, jaka szkoda, że to nie jadalne kasztany… Och, te uwielbiam! Gorące, parzące dłonie, zawinięte w papierowe rożki… W sam raz na listopadowy spacer…
Bo nie przepadam za nimi w postaci kremu czy zupy. Zjem, ale bez większych emocji… Choć kiedyś nasza kanadyjska przyjaciółka zaserwowała je z jakimś dzikim zwierzem – to było znakomite! Kasztany podała w postaci musu z dodatkiem karmelu i madery i w połączeniu z sosem z dzikiej róży – mmmmmmm – delicje…
Ale i tak najbardziej lubię takie prosto z blachy – mniammmm…
Tymczasem zaraz zbieramy się na jakiś spacer, bo pogoda całkiem, całkiem :-)
W poniedziałek zbieraliśmy kasztany. Nie było to łatwe, bo kwadrans przed nami starą aleją kasztanową przeszła grupa przedszkolaków ;-) no ale jednak udało się!
Rudzielce :-)
Kasztanowce tak bezbłędnie odmierzają czas, prawda?
Dopiero co kwitły, obrodziły tysiącami maleńkich kasztanków, a teraz zasypują aleję dojrzałymi owocami…
Dopiero co M. odkrywał miniaturowe zielone jeże, a teraz, proszę, biega po parku i pakuje rude kasztanki do koszyka…
Szczególnie ulubił sobie dwa kasztanki – nie wypuszczał ich z rączek przez całe popołudnie, a byliśmy jeszcze na placu zabaw, na zakupach… Przez cały ten czas uparcie kasztanki trzymał w zaciśniętych piąstkach…
A po powrocie próbował tymi kasztanami nakarmić Flipa ;-)
To nasza aleja kasztanowa... Wędrujemy nią właściwie codziennie, bo znajduje się tuż, tuż... |
Naprawdę, nie wypuszczał ich z rączek nawet na zjeżdżalni!!! |
Swoja drogą, jaka szkoda, że to nie jadalne kasztany… Och, te uwielbiam! Gorące, parzące dłonie, zawinięte w papierowe rożki… W sam raz na listopadowy spacer…
Bo nie przepadam za nimi w postaci kremu czy zupy. Zjem, ale bez większych emocji… Choć kiedyś nasza kanadyjska przyjaciółka zaserwowała je z jakimś dzikim zwierzem – to było znakomite! Kasztany podała w postaci musu z dodatkiem karmelu i madery i w połączeniu z sosem z dzikiej róży – mmmmmmm – delicje…
Ale i tak najbardziej lubię takie prosto z blachy – mniammmm…
poniedziałek, 13 września 2010
Co lubię?
Już myślałam, że jednak zrezygnuję… Ale w końcu się odważyłam na udział w tej zabawie w "ulubione" :-)
Smaki, zapachy, dźwięki, miejsca, sytuacje…
Jak wybrać dziesięć sposób tylu ulubionych?
Zatem będzie tak trochę ad hoc :-)
Zresztą o tym, co lubię, co i kogo kocham opowiadam tu codziennie…
Więc teraz będzie o tym, co (być może) trochę pominęłam i o czym jeszcze nie zdążyłam opowiedzieć.
Enchocolatte, dziękuję za zaproszenie!
A zatem:
Lubię poniedziałki…
Bo skrywają w sobie obietnicę. I zagadkę. I początek. A ja lubię początki…
Lubię poniedziałki o świcie. Z mgłą za oknami. Albo z wściekle roześmianym słońcem. Albo ze śniegiem niespodzianką. Nawet te deszczowe… Z filiżanką porannej kawy…
Lubię…
Naprawdę…
Lubię gwar kawiarniany. Ten charakterystyczny szczęk sztućców, przyjemny brzęk szkła, porcelany, szmer rozmów… Najcudowniejsze miejskie staccato, pizzicato i giocoso na ludzkie głosy i kuchenne utensylia :-)
Uwielbiam też w letnie wieczory nasłuchiwać podobnych odgłosów w pootwieranych na oścież oknach mieszkań…
Lubię dworce. O tak! Łącza w sobie te ulubione przeze mnie cechy zatłoczonych kawiarni oraz obiecujących poniedziałków :-)
Dworce lotnicze, kolejowe…
Bo znajduję tam i gwar, i ruch, niespodzianki i obietnice. Wspaniałej podróży. Przygody.
Bo dużo tam uczuć: radości z powrotów, tęsknoty wyczekujących, podekscytowania…
Bo dworce bywają piękne…
Lubię holenderskie stroopwafel, świeże dalmackie figi, olbrzymie greckie oliwki (czarne zdecydowanie najbardziej!), kocham konfitury z pigwy, maleńkie kolorowe makaroniki i najwspanialsze sieneńskie migdałowe cantucci ricciarelli… Jednym słowem lubię łakocie…
Lubię zapach czosnku podsmażanego na oliwie… Już sam ten zapach „robi” kolację wykwintniejszą, a mijaną restaurację wartą odwiedzenia… I jeszcze zapach pomarańczy, który to „robi” Gwiazdkę o każdej porze roku…
Lubię kosy.
Kiedy rozmawiam z moją Mamą przez telefon i Mama akurat siedzi na tarasie, słyszę je w słuchawce…
Kosy kojarzą mi się z moim domem rodzinnym… Z ogrodem. Z dzieciństwem.
Ich śpiew uważam za najpiękniejszy na świecie…
Tutaj po kosy chodzę do parków, do lasu, ale tutejsze kosy brzmią jakby trochę inaczej…
Lubię drewniane, skrzypiące podłogi.
Przedwojenne.
Moim zdaniem to one tworzą klimat niejednego Domu i dodają elegancji stąpających po nim stopom…
Lubię miękką, jedwabistą sierść na psich uszach. Aksamitną.
Lubię kalejdoskopy. Takie marzenie z dzieciństwa, które zostało spełnione dopiero kiedy dorosłam (Martuś! Dziękuję! To mój najcenniejszy eksponat w kolekcji! Ten zielony!!!). Zdarza mi się przywozić z podróży właśnie kalejdoskop jako pamiątkę. Jako prezent dla zaprzyjaźnionych Dzieci. I jako prezent dla samej siebie ;-)
I lubię morze. Zdecydowanie bardziej niż góry (mimo, że przez tyle lat widziałam je z okna – może właśnie dlatego?). Lubię morza zimne, wietrzne, północne. Lubię je, choć budzą we mnie grozę. Ale i zachwyt.
Lubię je, bo są dla mnie i końcem świata i początkiem…
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć...
Zgadza się!
Dobrego dnia wszystkim!!!
Smaki, zapachy, dźwięki, miejsca, sytuacje…
Jak wybrać dziesięć sposób tylu ulubionych?
Zatem będzie tak trochę ad hoc :-)
Zresztą o tym, co lubię, co i kogo kocham opowiadam tu codziennie…
Więc teraz będzie o tym, co (być może) trochę pominęłam i o czym jeszcze nie zdążyłam opowiedzieć.
Enchocolatte, dziękuję za zaproszenie!
A zatem:
Lubię poniedziałki…
Bo skrywają w sobie obietnicę. I zagadkę. I początek. A ja lubię początki…
Lubię poniedziałki o świcie. Z mgłą za oknami. Albo z wściekle roześmianym słońcem. Albo ze śniegiem niespodzianką. Nawet te deszczowe… Z filiżanką porannej kawy…
Lubię…
Naprawdę…
Lubię gwar kawiarniany. Ten charakterystyczny szczęk sztućców, przyjemny brzęk szkła, porcelany, szmer rozmów… Najcudowniejsze miejskie staccato, pizzicato i giocoso na ludzkie głosy i kuchenne utensylia :-)
Uwielbiam też w letnie wieczory nasłuchiwać podobnych odgłosów w pootwieranych na oścież oknach mieszkań…
Lubię dworce. O tak! Łącza w sobie te ulubione przeze mnie cechy zatłoczonych kawiarni oraz obiecujących poniedziałków :-)
Dworce lotnicze, kolejowe…
Bo znajduję tam i gwar, i ruch, niespodzianki i obietnice. Wspaniałej podróży. Przygody.
Bo dużo tam uczuć: radości z powrotów, tęsknoty wyczekujących, podekscytowania…
Bo dworce bywają piękne…
Lubię holenderskie stroopwafel, świeże dalmackie figi, olbrzymie greckie oliwki (czarne zdecydowanie najbardziej!), kocham konfitury z pigwy, maleńkie kolorowe makaroniki i najwspanialsze sieneńskie migdałowe cantucci ricciarelli… Jednym słowem lubię łakocie…
Lubię zapach czosnku podsmażanego na oliwie… Już sam ten zapach „robi” kolację wykwintniejszą, a mijaną restaurację wartą odwiedzenia… I jeszcze zapach pomarańczy, który to „robi” Gwiazdkę o każdej porze roku…
Lubię kosy.
Kiedy rozmawiam z moją Mamą przez telefon i Mama akurat siedzi na tarasie, słyszę je w słuchawce…
Kosy kojarzą mi się z moim domem rodzinnym… Z ogrodem. Z dzieciństwem.
Ich śpiew uważam za najpiękniejszy na świecie…
Tutaj po kosy chodzę do parków, do lasu, ale tutejsze kosy brzmią jakby trochę inaczej…
Lubię drewniane, skrzypiące podłogi.
Przedwojenne.
Moim zdaniem to one tworzą klimat niejednego Domu i dodają elegancji stąpających po nim stopom…
Lubię miękką, jedwabistą sierść na psich uszach. Aksamitną.
Lubię kalejdoskopy. Takie marzenie z dzieciństwa, które zostało spełnione dopiero kiedy dorosłam (Martuś! Dziękuję! To mój najcenniejszy eksponat w kolekcji! Ten zielony!!!). Zdarza mi się przywozić z podróży właśnie kalejdoskop jako pamiątkę. Jako prezent dla zaprzyjaźnionych Dzieci. I jako prezent dla samej siebie ;-)
I lubię morze. Zdecydowanie bardziej niż góry (mimo, że przez tyle lat widziałam je z okna – może właśnie dlatego?). Lubię morza zimne, wietrzne, północne. Lubię je, choć budzą we mnie grozę. Ale i zachwyt.
Lubię je, bo są dla mnie i końcem świata i początkiem…
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć...
Zgadza się!
Dobrego dnia wszystkim!!!
niedziela, 12 września 2010
Akustycznie. I maliny.
Popołudnie akustyczne.
Z Cat Power między innymi.
Poobiadowa siesta.
Ani pogoda, ani niepogoda...
Ja mam dzień wewnętrzny (coś wciąż nie mogę wydobrzeć), Chłopcy na spacerze.
Już drugim dzisiaj.
Wcześniej byli na targu i przynieśli mnóstwo malin.
Upojnie słodkich.
M. ciut lepiej – katar jakby nas opuścił :-)
Zaraz odpłynę chyba w krótką drzemkę.
A kiedy Chłopcy wrócą, będziemy smażyć racuchy z jabłkami…
Na deser.
Miłego popołudnia!
A na zdjęciu M. buszujący pośród malin u Prababci w ogródku. Niestety część zdjęć z wakacji zawita tu dopiero w październiku – nie wiem jak to się stało, ale zapodział się gdzieś mój pendrive z większością z nich. Szczęśliwie, wszystkie są zgrane na dysku u mojej Mamy, więc do odzyskania :-)
PS. Uff, w końcu sie odważyłam i wrzuciłam tu troszkę dźwięków... Chyba będę kontynuować :-)
Z Cat Power między innymi.
Poobiadowa siesta.
Ani pogoda, ani niepogoda...
Ja mam dzień wewnętrzny (coś wciąż nie mogę wydobrzeć), Chłopcy na spacerze.
Już drugim dzisiaj.
Wcześniej byli na targu i przynieśli mnóstwo malin.
Upojnie słodkich.
M. ciut lepiej – katar jakby nas opuścił :-)
Zaraz odpłynę chyba w krótką drzemkę.
A kiedy Chłopcy wrócą, będziemy smażyć racuchy z jabłkami…
Na deser.
Miłego popołudnia!
A na zdjęciu M. buszujący pośród malin u Prababci w ogródku. Niestety część zdjęć z wakacji zawita tu dopiero w październiku – nie wiem jak to się stało, ale zapodział się gdzieś mój pendrive z większością z nich. Szczęśliwie, wszystkie są zgrane na dysku u mojej Mamy, więc do odzyskania :-)
PS. Uff, w końcu sie odważyłam i wrzuciłam tu troszkę dźwięków... Chyba będę kontynuować :-)
sobota, 11 września 2010
co.uk
Czyli moje londyńskie klisze…
Wczoraj oglądałam przyjemny i baaardzo zabawny film z moim ulubionym Billem Nighym i jako ze akcja toczyła się w Londynie i dużo tego Londynu w filmie było, pomyślałam o wrzuceniu tu kilku zdjęć a’propos.
Różnych.
Bo Londyn jest różny.
Ale teraz patrzę na te zdjęcia i widzę klisze.
W takich miastach jak Londyn trudno ich uniknąć.
Z drugiej strony ja je lubię!
Więc niech będzie ;-)
Jest i piętrowy autobus, i Big Ben, i Picadilly, i taksówki…
Każdy widział po sto razy…
O, nie ma budki telefonicznej ;-)
A niech mnie!
Miłego wieczoru!!!
Wczoraj oglądałam przyjemny i baaardzo zabawny film z moim ulubionym Billem Nighym i jako ze akcja toczyła się w Londynie i dużo tego Londynu w filmie było, pomyślałam o wrzuceniu tu kilku zdjęć a’propos.
Różnych.
Bo Londyn jest różny.
Ale teraz patrzę na te zdjęcia i widzę klisze.
W takich miastach jak Londyn trudno ich uniknąć.
Z drugiej strony ja je lubię!
Więc niech będzie ;-)
Jest i piętrowy autobus, i Big Ben, i Picadilly, i taksówki…
Każdy widział po sto razy…
O, nie ma budki telefonicznej ;-)
A niech mnie!
Miłego wieczoru!!!
Zapraszam więc na krótki spacer... |
SW5 czyli Earl's Court i mnóstwo dzieci w uroczych mundurkach (wyszły z kadru!)... |
Brrrrr... Jeśli jakikolwiek design napawa mnie obrzydzeniem, to właśnie ten... Pokoik panny Marple ;-) Choć już te kwiatowe litografie to jak najbardziej... |
A najwspanialszy chowder to chyba właśnie tam... |
Niech więc będzie - i taksówki londyńskie, i autobusy piętrowe... |
I Chinatown nocą... |
I Kensington za dnia... |
I w deszczu, w drodze z Tate Modern... |
Subskrybuj:
Posty (Atom)