Parę obrazków* domowych na dobranoc.
Przypadkowych.
I kawałek tekstu.
Nieprzypadkowego ;-)
Jak dobrze, że mam tego bloga. Że mam kawałek, hmm, wirtualnego papieru, na który mogę przelać własne emocje, swoje tu i teraz, swoje tęsknoty, myśli, cokolwiek… Że mi nie uciekną… Że mogę to zrobić o dowolnej porze, w towarzystwie filiżanki dobrej herbaty…
Nawet jeśli nikt tego nie przeczyta… Choć jeśli przeczyta, tym milej… To czuję się zaszczycona. Naprawdę. Tymi wszystkimi komentarzami. Słowami. Nowymi znajomościami. Emocjami. Waszą obecnością tutaj…
A więc piszę…
Przy otwartych na oścież drzwiach balkonowych, z widokiem na ciemny, zdziczały sad oraz naszą prywatną Unter Den Linden ;-), jeszcze zanim skończą się napisy do filmu, który obejrzałam przed chwileczką…
Motherhood.
Naprawdę dobry film.
Mnie potrzebny.
Dzisiaj.
I nie, nie jest to komedia, jak sugeruje dystrybutor.
I nie, plakat nie ma nic wspólnego z zawartością.
I tak, jest o macierzyństwie.
Trochę inaczej, trochę po mojemu, wybitnie po nowojorsku (ach, to przeklęte NYC!!!Kto tam może mieszkać?)
Film jest świetny!!!
Nowy Jork pewnie też ;-)))
O różnych obliczach macierzyństwa, o wiecznym wyścigu z czasem, o porażkach, o zwycięstwach, o potędze tej niewyobrażalnej miłości, którą darzy się własne Dzieci, o chwilach zwątpienia i słabości, o reorganizacji świata i priorytetów, o tym, co boli, o tym, co cieszy, o tym wszystkim, co stało się i moim udziałem rok z okładem temu…
O byciu mamą.
O byciu żoną (równocześnie).
O byciu sobą (równocześnie).
I o próbie pogodzenia tych wszystkich ról.
Czego doświadczam niemal każdego dnia.
I co wcale łatwe nie jest…
There is no TRY. There is only DO and DO NOT.
So DO it!!!
To z filmu.
Warto obejrzeć. Dla paru znakomitych scen. Dla świetnej sceny w samochodzie. Dla tej pięknej, baaardzo wzruszającej na dachu. Dla rewelacyjnej Umy Thurman. Dla równie rewelacyjnej Minnie Driver (oj, jak dawno jej nie widziałam w żadnym filmie – tu wygląda zjawiskowo: w pięknej, mocno zaawansowanej ciąży i bez tych dramatycznych loczków!!!), i dla uroczego Anthony’ego Edwarda w roli lekko ekscentrycznego męża, książkowego pasjonata (och jak bardzo Kogoś mi przypominającego…)
***
Mój M. śpi mocnym snem. Przesłodko.
Tatusia niestety zmógł ból zęba.
Dom śpi.
Pies śpi.
A ja słucham sobie starej płyty Petera Gabriela.
Ostatnia scena filmu wyzwoliła we mnie głęboką potrzebę wysłuchania po raz milionowy utworu Red Rain z płyty UP. Mojej ulubionej. Oczywiście ;-)
***
Dziś mieliśmy niezwykłego Gościa. Kogoś bardzo bliskiego. Kogoś z daleka. Kogoś, kogo dziś zobaczyliśmy po raz pierwszy.
Spotkanie.
Wielki, ważny dzień.
Bardzo emocjonujący.
Prawie zero zdjęć.
Mimo, że dźwigałam dziś ze sobą aż dwa aparaty, żeby uwiecznić na nich to Spotkanie.
W emocjach rzadko po nie sięgam… Tak mam…
***
A poza tym dni upalnie nam mijają.
W rytm utworów Omary Portuondo.
I Lizz Wright (kiedy temperatura sięga trzydziestu stopni, zawsze włączam jej Salt – uwielbiam!)
I Cassandry Wilson. Tej trochę Mexico. I tej trochę Missisipi.
M. stoi już samodzielnie.
Potrafi utrzymać się samodzielnie w pionie przez naprawdę długi czas.
Potrafi nawet podnieść jedną nogę w górę ;-)
Potrafi utrzymać równowagę, wkładając sobie różne zabawki na głowę.
Myślę, że pierwszy samodzielny krok bardzo, bardzo niedługo!!!
Aparat w stanie gotowości! Będziemy nagrywać!
Wypiekam przeróżne słodkości.
Drożdżowe z kruszonką. Z owocami. Była i Pavlova z trukawkami. I duży sernik na zimno (zjedzony podczas jednego posiedzenia z E. i P. – naszymi Przyjaciółmi).
I torcik cappuccino, i dacquiose, czyli przeraźliwie słodki tort bezowy z masą kawową i mnóstwem bakalii – ostatni kawałek zjadł Filip, hehe), i moje ukochane tete-a-tete :-)
Trzy ostatnie to ze Słodkiego - najwspanialszej cukierni pod sloncem! Naszej absolutnie ulubionej! Bezkonkurencyjnej! Przyniesione przez E. i P.
Zjedzone przez nas!
Hektolitry wody. Z cytryną i miętą.
Czeresnie. Porzeczki. Czerwone i biale.
A także dwa inne filmy ostatnio.
Ale o nich może jutro.
I o najnowszych pomysłach mojego Syna. Pomysłach na zabawę. Upychanie płyt DVD pod dywanem. Albo jazdy na odkurzaczu ;-)
I o tym, co nowego w jadłospisie M.
A się dzieje w jadłospisie, dzieje!!!
I w ogóle się dzieje w naszym życiu.
Dużo.
A może wcale nie dużo?
Dzieje się dobrze w każdym razie :-)
A jutro jedziemy do Radziejowic.
Z dwoma aparatami ;-)
Z książką, której pewnie i tak nie uda mi się doczytać.
(Na lektury jest czas pomiędzy północą a czasem kiedy zasnę, haha!)
I ze starym Vogue’iem, którego może w końcu uda mi się przejrzeć.
(To bardziej prawdopodobne).
Za to jak pojedziemy na wakacje to sobie poczytam.
;-)))
To tak a’propos dzisiejszego filmu...
PS. OK, przyznam się, że w pewnym momencie sobie tak trochę nawet zapłakałam, oglądając go. Gorzko. I trochę ze wzruszenia też…
Dobranoc!
* a na jednym z nich lodówkowa ekspozycja zdjęć - pocztówka i fotografia, na których kawalek MOJEGO MIASTA RODZINNEGO :-) I pocztówka wyjątkowa, i fotografia... I Młody zając Durera. Mój ulubiony. Powieszę dużą reprodukcję nad łóżeczkiem M.
Kiedyś…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Przeczytałam i jakoś klimatycznie się zrobiło, tyloma drobiazgami się z nami podzieliłaś... Bardzo mam ochotę na ten film po twoich słowach.... :)
OdpowiedzUsuńŻyczymy pierwszego kroku szybko, bo to niewiarygodny moment! My już na etapie dreptania truchtem :)
Fajnie że tu trafiłam :)
Pozdrawiam weekendowo!
Zrobilas mi ochote na kolejny film, na rozne smaczne wypieki i wyjazd najchetniej daleko, gdzies na wies ale zeby nie bylo komarow... :-)
OdpowiedzUsuńi tez bardzo sie ciesze, ze jestes, ze moge do Ciebie zagladac, dobrze mi tu... :-) Pozdrawiam cieplutko. M