Dziś poczułam zapach igliwia.
Rozkoszny.
I uzmysłowiłam sobie jak bardzo za Świętami tęsknię. Jak czekam na nie.
Nie wiem czy na same Święta. Na pewno na grudzień. Na pierwsze dwadzieścia cztery dni.
Kiedyś czytałam taką książkę „Lata świetlne” Jamesa Saltera. Pamiętam z niej świetne przedbożonarodzeniowe sceny…. Dobra rzecz, tak przy okazji…
Poprzysięgłam sobie przy tej lekturze, że kiedy pojawi się kiedyś Dziecko, będę każdego roku przygotowywać dla Niego własnoręcznie kalendarz adwentowy.
Każde okienko będzie niespodzianką.
Czekoladką. Zabaweczką. Drobiazgiem.
Czasem zdjęciem. Obrazkiem. Historią. Zachętą do wieczornej opowieści.
Tegoroczny kalendarz jeszcze nie przygotowany. Czasu niewiele. Inspiracji wciąż brak.
Zabiorę się w weekend.
Chyba.
Chyba że mnie tu nie będzie. Bo może będę w drodze.
Nie wiem jeszcze…
Wtedy spróbuję za tydzień…
Ze Świętami już tak mam, że kiedy w końcu nastają, to sama nie wiem, ale coś jest nie tak.
Jest dobrze, jest pięknie, choinka i tak dalej, ale jakoś nie tak…
W tym roku czuję, że będzie bardziej TAK.
Bo jest M.
W zeszłym roku już też był z nami, ale z kolei same Święta nie do końca były takie jak chciałam…
A może nie o to chodzi?
Może o to, ze najpiękniejszy jest ten czas PRZED… Zanim wszystko się stanie…
Ten czas lubię NAJBARDZIEJ.
A potem Gwiazdka i takie jakieś NIC...
Nienasycenie.
Że to już? Że po wszystkim?
Ale chwilkę później to NIC przeradza się w oczekiwanie na wiosnę.
Bo tuż po Nowym Roku uświadamiam sobie, ze dnia znowu przybywa…
I że wrony jakoś taki inaczej kraczą…
Jakby zwiastowały jakiś rodzaj szczęścia…
Ech, póki co dnia ubywa, ja czuję się średnio i rozkłada mnie listopadowa melancholia…
I zaczynam się irytować swoim własnym towarzystwem.
I indolencją w temacie tego adwentowego kalendarza.
A poza tym zła jestem, bo nie mogę tu nadgonić tych dopiero co „uciekłych” dni…
I kiedy piszę o tym, co minęło, nie zdążę złapać tego, co dziś.
Jak w życiu.
Kiedy żyjemy przeszłością, umyka nam teraźniejszość. Kiedy żyjemy tylko tym, co dzisiaj, zapominamy o tym, co kiedyś.
I sama już nie wiem.
To miał być dziennik. Pamiętnik? Mojego wspólnego czasu z M.
I teraz jestem w kropce…
Bo takie to trochę moje, trochę Jego.
Bardziej moje.
Moje, ale wspólne.
Niech tak zostanie…
Dobrze, że nie dodałam do tego jeszcze kulinariów, bo by ciężko było zdefiniować ten cały projekt ;-)
Z drugiej strony, po cóż definicje?
OK, zmykam, bo to wygląda na gorączkę ;-)))
Spokojnego wieczoru!
I coś na dobranoc.
Nie rozumiem ani słowa, ale bardzo mi się to podoba…
Chyba
kołysanka…
Ach, i podzielę się jeszcze radością z nominacji do nagrody IBBY w kategorii Książka Roku 2010 za ilustracja dla świetnej, przesympatycznej graficzki, z którą kiedyś miałam wielką przyjemność współpracować przy kliku okładkach :-) Brawo, Olga! Trzymam kciuki!
I jeszcze jedno: dzieciaki w rajtuzach! Obłędny widok! Wzruszam się za każdym razem kiedy patrzę na mojego M. biegającego w kolorowych rajstopkach po mieszkaniu… I love it! Moje ulubione to takie w kolorowe paseczki. Ale mamy też w grochy. I gładkie. I z góralskimi parzenicami!
I dziś M. nazwał kółko. Brzmiało to tak: kółuko... Albo kułuko ;-) Albo jeszcze inaczej. W każdym razie pokazał palcem na kółko i powiedział tak! Wow!