Jeszcze przed wyjazdem chciałam napisać…
…że mój Syn pachnie jak Szarlotka. Przytulam jego twarz do swojej i pachnie właśnie tak… Rozkosznie.
…że spędziłam cudowny wieczór z Dziewczynami. Bez wina. Za to z dużą ilością sojowej latte. Że rozmawiało nam się wyśmienicie. Że chichotałyśmy jak licealistki. Że dawno się tak nie ubawiłam. Że nie mogę się już doczekać następnego spotkania. Ale już z winem. I z dalszym ciągiem opowieści… Ech, ale wieczór!
…że nie mam pojęcia jak się z tym wszystkim zapakujemy…
…że dziś całe przedpołudnie minęło nam na pląsach i wygłupach (zamiast na pakowaniu!). Że włączyłam baaardzo głośno Angie Stone i tańczyłam z moim Synem. Że potem tańczyliśmy jeszcze z Erykah Badu. I z Jill Scott. I z Beady Belle. I było głośno. I energetycznie. Dziecko po tym wszystkim zasnęło w ćwierć sekundy…
…że fajnie jest być Mamą. Ale też fajnie złapać czasem za warkoczyk siebie sprzed lat ;-) Wczoraj mi się to trochę udało i ogromnie mnie to ucieszyło…
…że kiedyś trochę bałam się, że Dziecko wszystko zmieni. Że zmieni mnie. I to tak, że nie będę mogła rozpoznać siebie na fotografiach z tamtych, minionych czasów.
Tak, dziecko wszystko zmienia. Na lepsze. Na fajniejsze. Jednak jest trochę inaczej. Czasami trochę dziwnie. Ale póki co, trzymam tę Dziewczynę z fotografii baaardzo mocno za warkoczyk…
A róża powoli przekwita... Zostawiam ją w wazonie. Będzie ladnym obiektem do sfotografowania po powrocie ;-)
piątek, 28 maja 2010
O rabarbarze.
A u nas dzis troche rabarbaru. Swieżo zerwanego. Pachnacego, że o rany...
Z rabarbarem mam taki wlasnie klopot - ten kupiony nawet na targu już nie pachnie...
A za zapachem rabarbaru przepadam...
Cierpki. Swiezy. Nieslychanie orzeźwiajacy.
Kiedys poszukiwalam tego zapachu zamknietego w jakims flakonie. Namiastke znalazlam w Truth CK. Ale to nie to. W męskim Apparition Ungaro. Też nie to. U Niny Ricci. Bezskutecznie...
No nic, rabarbarem pachnie tylko rabarbar.
Szkoda, że to zapach tak ulotny...
A rabarbar pod kruszonką... Mmmmmmmmm...
***
I kawalek wiersza. Przed drogą. Jutro ruszamy. Chyba.
A wiersz Seamusa Heaney'a. Z rabarbarem.
Broagh
Brzeg rzeki, długie skiby
ginące w wielkich łopianach
i baldachim drogi
aż do samego brodu.
Czarnoziem w ogrodzie
łatwo się wgniatał, ulewny deszcz
zebrany w dołku po twoim obcasie
to było ciemne O
jak w Broagh -
cichy stukot kropel
w przewianych drzewach czarnego bzu
i liściach rabarbaru
kończył się niemal
nagle, jak to końcowe
gh, z którym cudzoziemcy
nie mogli dojść do ładu.
W przekladzie Piotra Sommera.
Myslalam, że to ostatni wpis przed wyjazdem, ale chyba będzie jeszcze jeden. A może jednek weźmiemy laptopa ze sobą?
czwartek, 27 maja 2010
Laurka.
A oto pierwsza laurka. Od M.
Czy Wy to widzicie???
To ptak! Na pewno! Jak żywy!
Paw.
Chwilkę wcześniej oglądaliśmy pawie w Łazienkach. Inspiracja?
Albo gołąbek. Z Ogrodu Saskiego.
Moim zdaniem niczym nie ustępuje temu picassowskiemu :-)
Pierwsza laurka na Dzień Matki. Zachwycająca.
Pierwsze spotkanie z kredkami.
Zabraliśmy je ze sobą, idąc na spotkanie z H.
Nie pomyśleliśmy o porządnym papierze, wobec czego laurka została wykonana na kartce wyrwanej z mojego moleskine’a ;-)
No ale w końcu najwybitniejsi wlasnie w moleskinach szkicowali…
Pękam z dumy!
PS. Cztery sekundy później kredka wyladowala oczywiscie w buzi M., pozostawiajac interesujace, ciemnogranatowe slady na podniebieniu i w kącikach ust ;-)
Czy Wy to widzicie???
To ptak! Na pewno! Jak żywy!
Paw.
Chwilkę wcześniej oglądaliśmy pawie w Łazienkach. Inspiracja?
Albo gołąbek. Z Ogrodu Saskiego.
Moim zdaniem niczym nie ustępuje temu picassowskiemu :-)
Pierwsza laurka na Dzień Matki. Zachwycająca.
Pierwsze spotkanie z kredkami.
Zabraliśmy je ze sobą, idąc na spotkanie z H.
Nie pomyśleliśmy o porządnym papierze, wobec czego laurka została wykonana na kartce wyrwanej z mojego moleskine’a ;-)
No ale w końcu najwybitniejsi wlasnie w moleskinach szkicowali…
Pękam z dumy!
PS. Cztery sekundy później kredka wyladowala oczywiscie w buzi M., pozostawiajac interesujace, ciemnogranatowe slady na podniebieniu i w kącikach ust ;-)
środa, 26 maja 2010
Moja Mama.
Dla najdroższej Mamy na świecie. Najpiękniejszej. Złotowłosej. Najlepszej.
Dla mojej Mamy!
WSZYSTKIEGO WSPANIAŁEGO MAMO!!!
Moja Mama.
Uwielbiam to zdjęcie. Sprzed wielu lat. Z podróży poślubnej moich Rodziców. W koszuli Taty. Kiedy Mama nie była jeszcze Mamą.
Kocham tamten czas na fotografiach. Nieprzytomnie radosny i beztroski. Piękna dziewczyna z burzą złotorudych włosów. Z uśmiechem Anny Nehrebeckiej. Najpiękniejszym uśmiechem na świecie. Z błyskiem w oku. Dziewczynę pełną światła. I szczęścia.
Taką Ja widzę i dziś!
I długo zastanawiałam się dziś nad najpiękniejszym wspomnieniem z dzieciństwa – nie potrafię wybrać jednego - naprawdę mam ich w głowie tyyyyle…
Ale czasami zostaje nam w pamięci jakiś jeden szczególny moment, chwila, zupełnie nie wiadomo dlaczego właśnie ta a nie inna…
Taki moment absolutnego, pełnego szczęścia, niczym niezmąconego…
Więc pamiętam któreś jesienne popołudnie. W moim ukochanym mieście. Wracałyśmy skądś, pamiętam dokładnie trasę – akurat przechodziłyśmy pod Ratuszem. Rozmawiałyśmy, miałam wtedy, nie wiem, może dziesięć lat, może siedem… I czymś moją Mamę rozśmieszyłam – tak pięknie się roześmiała. Śmiała się i śmiała!!! Najpiękniej na świecie. I pamiętam jak wtedy właśnie pomyślałam, że tę chwilę MUSZĘ zapamiętać.
I będę pamiętać ją do końca życia jako chwilę absolutnego szczęścia.
Mamo, życzę Ci dużo pięknego śmiechu!!!
A wszystkim innym MAMOM samych radosci. I takich wlasnie CHWIL!!!
PS. Zawsze w Dzień Matki jednak trochę mi smutno. Ten radosny dzień w domu mojej Mamy nie był tym najszczęśliwszym. 26 maja zmarł mój Dziadziuś. Ukochany Tatuś mojej Mamy. Miała wtedy 10 lat.
PS.PS. I jeszcze taki cytat. Z Ernsta Jungera bodaj. Taki bardzo na Dzień Matki. Moim zdaniem.
A ze wszystkich sklepień pozostaje już tylko to, które tworzy kopuła złożonych dłoni. Tylko pod nim jest bezpiecznie.
Dla mojej Mamy!
WSZYSTKIEGO WSPANIAŁEGO MAMO!!!
Moja Mama.
Uwielbiam to zdjęcie. Sprzed wielu lat. Z podróży poślubnej moich Rodziców. W koszuli Taty. Kiedy Mama nie była jeszcze Mamą.
Kocham tamten czas na fotografiach. Nieprzytomnie radosny i beztroski. Piękna dziewczyna z burzą złotorudych włosów. Z uśmiechem Anny Nehrebeckiej. Najpiękniejszym uśmiechem na świecie. Z błyskiem w oku. Dziewczynę pełną światła. I szczęścia.
Taką Ja widzę i dziś!
I długo zastanawiałam się dziś nad najpiękniejszym wspomnieniem z dzieciństwa – nie potrafię wybrać jednego - naprawdę mam ich w głowie tyyyyle…
Ale czasami zostaje nam w pamięci jakiś jeden szczególny moment, chwila, zupełnie nie wiadomo dlaczego właśnie ta a nie inna…
Taki moment absolutnego, pełnego szczęścia, niczym niezmąconego…
Więc pamiętam któreś jesienne popołudnie. W moim ukochanym mieście. Wracałyśmy skądś, pamiętam dokładnie trasę – akurat przechodziłyśmy pod Ratuszem. Rozmawiałyśmy, miałam wtedy, nie wiem, może dziesięć lat, może siedem… I czymś moją Mamę rozśmieszyłam – tak pięknie się roześmiała. Śmiała się i śmiała!!! Najpiękniej na świecie. I pamiętam jak wtedy właśnie pomyślałam, że tę chwilę MUSZĘ zapamiętać.
I będę pamiętać ją do końca życia jako chwilę absolutnego szczęścia.
Mamo, życzę Ci dużo pięknego śmiechu!!!
A wszystkim innym MAMOM samych radosci. I takich wlasnie CHWIL!!!
PS. Zawsze w Dzień Matki jednak trochę mi smutno. Ten radosny dzień w domu mojej Mamy nie był tym najszczęśliwszym. 26 maja zmarł mój Dziadziuś. Ukochany Tatuś mojej Mamy. Miała wtedy 10 lat.
PS.PS. I jeszcze taki cytat. Z Ernsta Jungera bodaj. Taki bardzo na Dzień Matki. Moim zdaniem.
A ze wszystkich sklepień pozostaje już tylko to, które tworzy kopuła złożonych dłoni. Tylko pod nim jest bezpiecznie.
wtorek, 25 maja 2010
Jak ja lubię poniedziałki!
Zwłaszcza takie…
Umiarkowanie ciepłe.
Umiarkowanie słoneczne.
Wyciszające.
Po gwarnym, momentami hałaśliwym, rozbieganym weekendzie.
Tylko ja i Dziecko.
Pełne porozumienie.
Przedpołudniowe chichoty-pieszczoty, a po obiedzie spacer.
Popołudnie spędziliśmy nad jeziorkiem. Siedzieliśmy sobie nawet na pomoście. I karmiliśmy kaczuchy!
A potem trochę marzłam na ławeczce, podczas gdy Dziecko spało otulone moją marynarką.
Próbowałam nadgonić trochę zaległą lekturę.
Prawdziwie leniwe, troszeczkę pochmurne popołudnie…
***
A później szeeeroka radość na twarzy M. kiedy do domu przyszedł Tatuś. Piski, wesołe pokrzykiwania, popisy!
Umieraliśmy ze śmiechu, bo od kiedy nasze Dziecko nauczyło się pięknie powtarzać całą sekwencję gestów i odgłosów – od klaskania dłońmi, przez rybie całuski, kląskanie językiem o podniebienie, koncert indiańskich okrzyków, drapanie się po główce, kręcenie nią na boki (nie-nie-nie) i inne sztuczki – popisy nie mają końca!
Kiedy taka cała sekwencja zbliża się do końca, bo Dziecko wyczerpało już arsenał sztuczek, słyszy od nas BRAWO, SYNKU! Pochwałę.
Brawo?
No to od początku. Od klaskania dłońmi ;-)))
Wczoraj opanował nową sztuczkę – próbuje uderzać rączkami w piersi jak goryl ;-) i pokrzykuje „hu, hu, hu” (a raczej „hu ha ha”). Bardzo to śmiesznie wygląda!
Tak, tak – inspirujemy się małpią gimnastyką z cudnej książeczki Erica Carle’a!
A potem już była kolacja. I kąpiel. Hamakowe utulanki, usypianki…
I wieczoru ciąg dalszy. Ale już bez Dziecka.
Z zaległą weekendowa prasówką na dywanie (to nasz dawny zwyczaj – zawsze w sobotę rano rozkładaliśmy się na podłodze z wielkimi płachtami sobotnio-niedzielnych wydań i z kubkami kawy. Tak zaczynaliśmy weekendy. Jednak od kiedy na świecie pojawił się M. nasze poranki weekendowe wyglądają zgoła inaczej ;-) Zaczynają się duuużo wcześniej, a czas na prasówkę mamy jak widać dopiero w poniedziałek wieczór :-))
Potem był dobry film.
I świetna herbata. I sernik, o którym i tak na śmierć zapomniałam - odkryłam lekko podsuszony kawałek dziś rano na pianinie ;-)
I przeglądanie garderoby pod kątem wakacji.
I blada, pięknie różowa róża, z którą w drzwiach zjawił się Tatuś.
I odrobina Tunezji w wykonaniu Dhafera Youssefa.
I kilka zdjęć. Rozmazanych. Rozmytych. Nieostrych.
Taki wieczór.
Taki poniedziałek.
poniedziałek, 24 maja 2010
Kuzyneczka i kuzyn. Kuzyneczki. Walc Francois. I dużo, dużo deszczu.
A to niedzielne spotkanie.
Z Zosią i jej mamą, K. Czyli z moją kuzynką. Kuzyneczką. Najbliższą.
Bo Zosia jest kuzyneczką M. Najbliższą.
Tyle na temat koligacji rodzinnych ;-)
Spotkanie wcale nie odbyło się w ciemni, na co mogłaby wskazywać mocno zaczerwieniona fotografia ;-)
Napstrykałam w sumie mnóstwo fotek, ale w końcu wybrałam te właśnie.
Z kwartetem dłoni.
Poruszone.
Mnie się podoba najbardziej…
A spotkanie było świetne, choć ulewne… Najpierw pęd przez Chmielną – pęd na osiem nóżek plus cztery (podwójne) kółka i folię ;-) Potem dłuuuga, przedłużana z powodu deszczu kawa na Nowym Świecie. I muffiny. I kolejne oberwanie chmury.
Później próba przedostania się względnie suchą stopą gdzieś na Krakowskie. Nieudana oczywiście, bo natychmiast zmokliśmy ;-) Z wycieczki do fontanny zrezygnowaliśmy w końcu ;-)
Miłe spotkanie trzech (a nawet czterech!) dam oraz dwóch dżentelmenów!
Pożegnaliśmy się już w słońcu. No oczywiście!
***
Ech, jeszcze nie tak dawno to my byłyśmy małymi kuzyneczkami. Dojrzałe czereśnie udawały wytworne kolczyki zawieszone na naszych uszach. Nastawiałyśmy winylowe płyty Mirelle Mathieu, tańczyłyśmy w długich po ziemię spódnicach naszej ukochanej Cioci… Ja w granatowej, K. w bordowej… Zaśmiewałyśmy się przy pianinie, wspólnie muzykując – grałam taki stary szlagier Francois, taki retro walczyk, a K. śpiewała swoim pięknie szkolonym sopranikiem koloraturowym. Szykowałyśmy diabelne mikstury dla naszego starszego (strasznego!) kuzyna ;-) Knułyśmy przeciwko temu młodszemu. Bo dawał nam w kość, oj dawał! Latem wylegiwałyśmy się na białej ławeczce w babcinym ogródku, marząc o jakiejś tam wielce odległej przyszłości. Która nadeszła prędzej niż się spodziewałyśmy. Przynajmniej ja. Wspaniała ta przyszłość przyszła, ale czasami jak spotykam się z K. mam wrażenie, że ja ciągle na tej ławeczce sobie leżę. Marzę, zgaduję, zagapiam się…
A ostatnia zwrotka walca Francois brzmiała tak:
Uśmiech starych portretów,
Dźwięk przebrzmiałych już nut,
Serca pełne sekretów,
Smutek rozstań i złud
W zapomnianej piosence
W jedną splotły się myśl.
l wracają marzenia dziewczęce,
To, co wczoraj minęło, jest dziś.
Dawnych wspomnień czar...
:-)))
Droga K. – dla Ciebie, ze specjalną dedykacja…
Tak się cieszę, że we wrześniu dołączy jeszcze jedna para nóżek! Nie mogę się doczekać, kochana!
niedziela, 23 maja 2010
Pippi, śledzie i IKEA. Fotopastele.
Sobotnie popoludnie na Nowym Miescie.
Trochę po szwedzku.
Byl kiermasz Zakamarkowy.
I Pippi Langstrumpf!
Żadna tam Fizia Pończoszanka ;-)
***
Deszcz szczęsliwie nas ominąl!
***
PS. Lista lektur nieobowiazkowych. Suplement.
"Lord Nevermore" Agnety Pleijel. Jak moglam zapomnieć? Rzecz o Witkacym i Bronislawie Malinowskim. O ich przyjazni. O późniejszym konflikcie. O nielatwych relacjach. Znakomita książka. Lubię jej tytul!
W niewoli literek ;-)
Rozczarowanie.
Okazuje się, że Warszawskie Targi Książki, impreza konkurencyjna dla MTK, która odbyła się dwa tygodnie temu i w to w tym samym miejscu, podkradła część wystawców, w tym również tych największych.
Efekt taki, że tegoroczna edycja Międzynarodowych Targów Książki wypadła nadzwyczaj mizernie. Blado. Wstyd.
Jako, że WTK nas ominęły, liczyłam, że uda nam się nadrobić książkowe zaległości teraz – tymczasem wystawców było niewielu, zniknęły stoiska z pierwszego piętra, imprez towarzyszących przygotowano zdecydowanie mniej niż zwykle, no a główną atrakcja była półprzezroczysta Yamaha – fortepian, na którym przygrywano walce i mazurki… Wszak motywem przewodnim MTK 2010 był oczywiście Fryderyk Chopin. Szopenalia.
Ucieszyła mnie jednak wyspa wydawnictw niezależnych – tych od najwspanialszych książeczek dla dzieci: Dwie Siostry, Muchomor, Hokus-Pokus, Czerwony Konik oraz nowiutkie Wydawnictwo Mam. Obłowiliśmy się, a jakże! Mamy świeżutki, jeszcze pachnący farbą drukarską Podwodny Świat, czyli opowieść o Jacques’u Cousteau z cudnymi ilustracjami Erica Puybareta (Wydawnictwo Mam). Mamy „Żyrafę” (Muchomor) ilustrowaną przez naszego ulubionego Pawła Pawlaka. Mamy piękną książkę Huxleya „Wrony i wąż”. Tego Huxleya. Tak – dla dzieci! Mamy również YUMI, książkę niezwyklą, książkę-zabawkę, przecudnie wydaną przez Wydawnictwo Format. Bardziej dla mnie niż dla M. ;-)
Dla zafascynowanych Japonią...
I mamy D.E.S.I.G.N. – kolejną po D.O.M.K.U. cud książeczkę dla młodych estetów i miłośników sztuki użytkowej. Brawa dla Dwóch Sióstr oraz dla autorów, pp. Mizielińskich :-)
Mamy też trochę starszych tytułów, które gdzieś tam wcześniej nam umknęły. Mamy kilka nowych książeczek dla starszego braciszka M., dla Z. na zbliżające się siódme rodzinki, dla dzieci przyjaciół, znajomych… Dla dorosłych również…
Największym jednak przeżyciem dla mnie okazało się spotkanie z mistrzem nad mistrzami, panem Józefem Wilkoniem, na którego ilustracjach wychowały się pokolenia, którego jestem wyznawczynią (bo słowo miłośniczka to absolutnie za mało!), przez którego zilustrowana „Księga Dżungli” wydana niedawno przez Media Rodzinę okazała się chyba największym wydarzeniem na rynku książki dziecięcej ostatnich lat. Najwyższy poziom edytorski. Książka doskonała. Mistrzostwo świata jeśli chodzi o ilustracje i projekt graficzny (za który również odpowiada mistrz Wilkoń). Najwyższy szacunek.
Mistrz Wilkoń złożył po autografie w przytaszczonych przez nas tomiszczach z Jego ilustracjami, dał sobie mojemu synkowi zerwać z głowy swój kapelusz, zapytany o następne Dzieło zdradził, ze pracuje nad Don Kichotem (hurra!!!), pogłaskał M. po bosej stópce i oddalił się ze swoim szkicownikiem…
Tyle Targi...
Okazuje się, że Warszawskie Targi Książki, impreza konkurencyjna dla MTK, która odbyła się dwa tygodnie temu i w to w tym samym miejscu, podkradła część wystawców, w tym również tych największych.
Efekt taki, że tegoroczna edycja Międzynarodowych Targów Książki wypadła nadzwyczaj mizernie. Blado. Wstyd.
Jako, że WTK nas ominęły, liczyłam, że uda nam się nadrobić książkowe zaległości teraz – tymczasem wystawców było niewielu, zniknęły stoiska z pierwszego piętra, imprez towarzyszących przygotowano zdecydowanie mniej niż zwykle, no a główną atrakcja była półprzezroczysta Yamaha – fortepian, na którym przygrywano walce i mazurki… Wszak motywem przewodnim MTK 2010 był oczywiście Fryderyk Chopin. Szopenalia.
Ucieszyła mnie jednak wyspa wydawnictw niezależnych – tych od najwspanialszych książeczek dla dzieci: Dwie Siostry, Muchomor, Hokus-Pokus, Czerwony Konik oraz nowiutkie Wydawnictwo Mam. Obłowiliśmy się, a jakże! Mamy świeżutki, jeszcze pachnący farbą drukarską Podwodny Świat, czyli opowieść o Jacques’u Cousteau z cudnymi ilustracjami Erica Puybareta (Wydawnictwo Mam). Mamy „Żyrafę” (Muchomor) ilustrowaną przez naszego ulubionego Pawła Pawlaka. Mamy piękną książkę Huxleya „Wrony i wąż”. Tego Huxleya. Tak – dla dzieci! Mamy również YUMI, książkę niezwyklą, książkę-zabawkę, przecudnie wydaną przez Wydawnictwo Format. Bardziej dla mnie niż dla M. ;-)
Dla zafascynowanych Japonią...
I mamy D.E.S.I.G.N. – kolejną po D.O.M.K.U. cud książeczkę dla młodych estetów i miłośników sztuki użytkowej. Brawa dla Dwóch Sióstr oraz dla autorów, pp. Mizielińskich :-)
Mamy też trochę starszych tytułów, które gdzieś tam wcześniej nam umknęły. Mamy kilka nowych książeczek dla starszego braciszka M., dla Z. na zbliżające się siódme rodzinki, dla dzieci przyjaciół, znajomych… Dla dorosłych również…
Największym jednak przeżyciem dla mnie okazało się spotkanie z mistrzem nad mistrzami, panem Józefem Wilkoniem, na którego ilustracjach wychowały się pokolenia, którego jestem wyznawczynią (bo słowo miłośniczka to absolutnie za mało!), przez którego zilustrowana „Księga Dżungli” wydana niedawno przez Media Rodzinę okazała się chyba największym wydarzeniem na rynku książki dziecięcej ostatnich lat. Najwyższy poziom edytorski. Książka doskonała. Mistrzostwo świata jeśli chodzi o ilustracje i projekt graficzny (za który również odpowiada mistrz Wilkoń). Najwyższy szacunek.
Mistrz Wilkoń złożył po autografie w przytaszczonych przez nas tomiszczach z Jego ilustracjami, dał sobie mojemu synkowi zerwać z głowy swój kapelusz, zapytany o następne Dzieło zdradził, ze pracuje nad Don Kichotem (hurra!!!), pogłaskał M. po bosej stópce i oddalił się ze swoim szkicownikiem…
Tyle Targi...
piątek, 21 maja 2010
Lektury nieobowiązkowe vol. I
Lektury nieobowiązkowe. Próba ogarnięcia.
Bodaj Jose Lezama Lima mówil, że książki dzielą się na takie, które usypiają i takie, które budzą. Poniżej znajdziecie i takie, i takie. Bo ja lubię i takie, i takie...
A zatem:
Trzy dzienniki zestawione przez Marię von Rosen i Ingmara Bergmana – coś na kształt trójgłosu Ingmara Bergmana, jego żony Ingrid oraz ich córki Marii. Trudne. Przejmujące. O sprawach ostatecznych.
To przypomniało mi, ze jeszcze w czasach studenckich, kiedy odwiedzaliśmy stary Iluzjon przy Narbutta, siadaliśmy zawsze w rzędzie na wysokości portretu wielkiego Bergmana. Lubię tamto zdjęcie. Reżyser jest na nim jakiś taki, nie wiem, wyluzowany… Przystojny nieziemsko. Jeszcze młody.
Ojcobójca. Sprawa Filipa Halsmana Martina Pollacka – quasi-kryminalna opowieść o pewnej zagadkowej śmierci sprzed lat. Pasjonujące.
Hańba oraz Wiek żelaza J.M.Coetzee . A także Elizabeth Costello (za monolog o zwierzętach). Pamiętam, że czytałam Hańbę jeszcze przed Noblem dla Coetzee’ego. Wydaną jeszcze w tej starej serii Znaku. Bardzo tę serię lubiłam. W ogóle J.M. Coetzee. Cały.
Frascati Ewy Kuryluk. I Goldi, czyli początek tej opowieści. Fascynuje mnie język, jakim Kuryluk pisze o piekielnie trudnym życiu. Swoim i swojej rodziny. O matce. O Piotrusiu. O Łapce, czyli zasłużonym Karolu Kuryluku. O ucieczce od traumatycznej codzienności. Jej Goldi to aż mi się śnił nocami. Książka. Poza tym Ewa Kuryluk pisze o moich trzech miastach, o mojej osi.
Proszę bardzo Andy Rottenberg. Mocne. Bardzo. Autobiografia. Ale nie z tych pisanych pod publiczkę.
Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie Tiziana Terzaniego. Bardzo namawiam do lektury Terzaniego i to nie tylko miłośników książek podróżniczych. Zresztą jego książki to nie do końca literatura podróżnicza. W każdym razie nie wyłącznie. W ogóle fascynująca jest historia powstania ww książki. Ale o tym można przeczytać samemu ;-)
W dialogu I i II Jorge Luis Borges i Osvaldo Ferrari. Rozmowy. Bardzo, bardzo mądre.
Gra Doroty Parker. O kobietach. O mężczyznach. O gierkach. Ostre, dowcipne pióro pani redaktor z New Yorkera. Ubawiłam się.
Stefana Chwina właściwie wszystko. Ze szczególnym uwzględnieniem Hanemanna. I Esther.
I Doliny radości, którą zaczęłam czytać „kończąc” ciążę i kończyłam, rozpoczynając swoje nowe życie. Już z M.
Chwile wolności. Dziennik 1915-1941 Virginii Woolf. Piękne i ważne. Odrobiona lekcja z gender studies. Oraz Pani Dalloway – czytana po wiadomo-jakim-filmie. Poruszająca.
Pamiątki antysemity Gregora Rezzoriego– nie jestem w stanie napisać ani słowa o tej książce. Jest niezwykła pod każdym względem – język, narracja, bohater, emocje, historia. Czytałam z wypiekami, z każdą stroną żałując, że już bliżej do końca. I tego samego autora Gronostaj z Czernopola. I moja tematyka przede wszystkim…
ExLibris oraz Eseje poufałe Anne Fadiman – czytane (i pisane) z największą przyjemnością.
W cudzym pięknie Adama Zagajewskiego. Za poezją Zagajewskiego nie przepadam – jest wydumana moim zdaniem, momentami śmieszy mnie swoją pretensjonalnością (pamiętacie ten świetny rysunek bodaj Maciejowskiego „Z czym się Pani kojarzy Ameryka?”). Za to eseje pisze znakomite. Wyśmienite. Wytrawne. Ten tom czytałam kilka razy. Na kilka sposobów. Kocham te fragmenty o muzyce…
Historia życia prywatnego – pięć opasłych tomów pod redakcją wybitnych francuskich historyków. Czytane na wyrywki. Uwielbiam. W ramach nadrabiania zaległości z historii. Ale opowiedzianej trochę inaczej.
Moralny nieład Margaret Atwood – piękne, poruszające opowiadania, szczególnie to jedno wiejskie - oraz tejże autorki Kobieta do zjedzenia – kiedyś tam… I parę innych tytułów.
Opowieści afrykańskie Doris Lessing, a także Lato przed zmierzchem, Alfred i Emily ostatnio, biograficzne Pod skórą i inne. W kolejce czeka m.in. Złoty notes. Znalazłam pod choinką, ale wciąż odkładam tę lekturę... Czasami tak mam z tytułami, które po blurbie na okładce uznaję za wybitne ;-)
Donna Leon – wszystko. Jeśli chodzi o powieści kryminalne. Super! I komisarz Brunetti. I Wenecja. I żona Brunettiego, Paola, arystokratka szykująca znakomitości z przeróżnych tam bakłażanów i pomidorów na kolacje…
Tyrmand! A jakże! Ze Złym, z Dziennikiem, z Filipem. Ze Złym w ręku uczyłam się Warszawy. Lata temu…
Dzienniki Anais Nin – dla mnie bardzo ważna lektura.
Magia Sandora Maraia – zachwycające… Każde jedno opowiadanie – perełka! Nie mam ulubionego nawet.
Żołnierze spod Salaminy Javiera Cercasa – kawałek historii Hiszpanii. I to jak opisany!!! Polecam! O wojnie – mimo, że o wojnach niespecjalnie lubię czytać… Pamiętam, że kończyłam tę książkę gdzieś w okolicach skweru Szewczenki, na ławeczce. Jakoś tak to zapamiętałam… Teraz kiedy tamtędy przechodzę wspominam tę lekturę…
Rodzinna historia lęku Agaty Tuszyńskiej – i znowu taki bardzo mój temat. Agatę Tuszyńską w ogóle bardzo cenię za biografie Krzywickiej, Singera, Marii Wisnowskiej… Za Singera szczególnie. Więc dopisuję : Singer. Pejzaże pamięci. Widziałam niedawno wznowienie z nową, fajniejszą okładką. Do pani Tuszyńskiej mam też słabość z innego powodu – jej nauczycielką w liceum była moja ciocia. Ileż ja się nasłuchałam świetnych opowieści o tej autorce. Fajna była już w szkole średniej!
Pływak Zsuzsy Bank – o dzieciństwie. Oczami dziecka. Czytałam z gulą w gardle. Mimo że tempo powolne… I brak nagłych zwrotów akcji. Nuda. Ale jak opisana! ;-)
Miasteczka Johna Updike’a. I Pary. Bardzo, bardzo udane.
Myśli nieuczesane Stanisława Jerzego Leca – lubię do nich zaglądać… Przy każdej okazji. Najchętniej tuż przed snem. Mieszkają na moim nocnym stoliku.
Francuska suita Irene Nemirovsky – bardzo przejmująco o wojnie. O Francuzach. O Niemcach. Także o kolaboracji. Trudna lektura, ale czyta się pięknie. Przez język.
List, który nigdy nie dotarł do Rosji oraz inne opowiadania Vladimira Nabokova. Cóż mogę napisać o tej książce? O Nabokovie. Ten tom czytałam w takim trochę niełatwym dla mnie okresie i nie powiem, że pomogło, ale pomogło oderwać się o rzeczywistości… Całe zdania mam w głowie. Do teraz. Stronice całe. Teraz czekam na Adę, którą także znalazłam pod choinką. Czekam na jakiś dogodny moment. Na ucztę.
Pamięci, przemów – także Nabokova. Mistrzostwo świata jeśli chodzi o autobiografię. Tu opisane dzieciństwo głównie. Druga, w jakimś tam sensie nawet podobna to autobiografia Amosa Oza Opowieść o miłości i mroku. Teraz czekają zakolejkowane jego Sceny z życia wiejskiego. Mieszkają nad Lecem ;-)
Tłumacz chorób Jhumpy Lahiri – zbiór niezwykle poruszających opowiadań. W pamięć zapadło mi szczególnie jedno – o parze, która spodziewa się dziecka. Potwornie smutne. Pozostałe równie doskonałe.
Lata świetlne Jamesa Saltera – lektura dość przypadkowa, biblioteczna. Już w połowie rozdziału pędziłam do księgarni kupić własny egzemplarz. Kocham tę książkę. W sumie nie wiem za co. Obraz rodziny jakiś taki prawdziwy bardzo. Nastrój. Bardzo tę książkę czuję.
Joyce Carol Oates – co roku trzymam kciuki za literackiego Nobla dla niej. Bo się należy. Za Amerykańskie apetyty na przykład. Za Blondynkę. Za Córkę grabarza. Przede mną m.in. Siostra, moja miłość oraz Mama odeszła. Czekają na półce.
Co kochałem Siri Hustvedt – czytałam będąc w ciąży. Bardzo mnie wciągnęło. Ale też pamiętam gwałtowny skurcz w żołądku, kiedy przeczytałam pierwsze zdanie drugiej części książki. Potwornie mnie ta lektura wiele kosztowała. Nie wiem czy jest dobra dla mam małych chłopców. Ważna książka. A jej autorka prywatnie jest chyba żoną Paula Austera.
Borys Akunin i jego seria kryminałów o młodej mniszce Pelagii z Zawołża. Bardzo lubię je czytać, ale tyko latem. W ogrodzie.
Niewiedza Milana Kundery – jakoś nawet niedawno czytana. Kilka razy sięgnęłam po Kunderę na studiach i w liceum. Zawsze robiły na mnie wrażenie jego książki. Ta również.
Sobota Iana McEwana. A także jego Pokuta, Dziecko w czasie, Ukojenie. Mam dreszcze przy lekturze jego książek. Zapadam się w nich. Bardzo, bardzo cenię tego autora. W Polsce chyba nie do końca doceniany… Tak mi się zdaje… A filmowa Pokuta to ma się nijak do książkowego oryginału… Niedługo zamierzam sięgnąć po Marzyciela. To chyba trochę inna książka McEwana.
Dzienniki Delacroix – dwa piękne tomy, niestety nieilustrowane ;-) Dzieło. Do smakowania. Tak pisać o kolorach. O świetle. O fakturze. Rozkosz… Pięknie rzecz wydana przez słowo/obraz/terytoria. Pobudza wszystkie zmysły…
Uff, na dziś wystarczy… Jutro będzie więcej :-) Będą aktualizacje… Pomysł jest Delie – jej należą się brawa i podziękowania. Ale i mnie coś takiego w głowie świtało od jakiegoś czasu… To oczywiście lista wybiórcza, subiektywna, selektywna, nieobejmująca tzw. klasyki właściwej i innych oczywistości. To są lektury współczesne (głównie) i bardzo nieobowiązkowe.
A teraz dobranoc – idę do łóżka ze świeżo upolowanymi książkami :-) Mniammmmm… Będzie uczta!
PS. Zdjęcia z Targów też będą, ale później. Atrakcji na weekend mamy zaplanowanych moc – aż boję się zapeszać, bo co sobie zaplanujemy, to coś nam wypada… W ogóle to mieliśmy już się powoli pakować i zaczynać nasze morskie wojaże, ale z wielu powodów wyjazd musimy przesunąć o tydzień…
Bodaj Jose Lezama Lima mówil, że książki dzielą się na takie, które usypiają i takie, które budzą. Poniżej znajdziecie i takie, i takie. Bo ja lubię i takie, i takie...
A zatem:
Trzy dzienniki zestawione przez Marię von Rosen i Ingmara Bergmana – coś na kształt trójgłosu Ingmara Bergmana, jego żony Ingrid oraz ich córki Marii. Trudne. Przejmujące. O sprawach ostatecznych.
To przypomniało mi, ze jeszcze w czasach studenckich, kiedy odwiedzaliśmy stary Iluzjon przy Narbutta, siadaliśmy zawsze w rzędzie na wysokości portretu wielkiego Bergmana. Lubię tamto zdjęcie. Reżyser jest na nim jakiś taki, nie wiem, wyluzowany… Przystojny nieziemsko. Jeszcze młody.
Ojcobójca. Sprawa Filipa Halsmana Martina Pollacka – quasi-kryminalna opowieść o pewnej zagadkowej śmierci sprzed lat. Pasjonujące.
Hańba oraz Wiek żelaza J.M.Coetzee . A także Elizabeth Costello (za monolog o zwierzętach). Pamiętam, że czytałam Hańbę jeszcze przed Noblem dla Coetzee’ego. Wydaną jeszcze w tej starej serii Znaku. Bardzo tę serię lubiłam. W ogóle J.M. Coetzee. Cały.
Frascati Ewy Kuryluk. I Goldi, czyli początek tej opowieści. Fascynuje mnie język, jakim Kuryluk pisze o piekielnie trudnym życiu. Swoim i swojej rodziny. O matce. O Piotrusiu. O Łapce, czyli zasłużonym Karolu Kuryluku. O ucieczce od traumatycznej codzienności. Jej Goldi to aż mi się śnił nocami. Książka. Poza tym Ewa Kuryluk pisze o moich trzech miastach, o mojej osi.
Proszę bardzo Andy Rottenberg. Mocne. Bardzo. Autobiografia. Ale nie z tych pisanych pod publiczkę.
Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie Tiziana Terzaniego. Bardzo namawiam do lektury Terzaniego i to nie tylko miłośników książek podróżniczych. Zresztą jego książki to nie do końca literatura podróżnicza. W każdym razie nie wyłącznie. W ogóle fascynująca jest historia powstania ww książki. Ale o tym można przeczytać samemu ;-)
W dialogu I i II Jorge Luis Borges i Osvaldo Ferrari. Rozmowy. Bardzo, bardzo mądre.
Gra Doroty Parker. O kobietach. O mężczyznach. O gierkach. Ostre, dowcipne pióro pani redaktor z New Yorkera. Ubawiłam się.
Stefana Chwina właściwie wszystko. Ze szczególnym uwzględnieniem Hanemanna. I Esther.
I Doliny radości, którą zaczęłam czytać „kończąc” ciążę i kończyłam, rozpoczynając swoje nowe życie. Już z M.
Chwile wolności. Dziennik 1915-1941 Virginii Woolf. Piękne i ważne. Odrobiona lekcja z gender studies. Oraz Pani Dalloway – czytana po wiadomo-jakim-filmie. Poruszająca.
Pamiątki antysemity Gregora Rezzoriego– nie jestem w stanie napisać ani słowa o tej książce. Jest niezwykła pod każdym względem – język, narracja, bohater, emocje, historia. Czytałam z wypiekami, z każdą stroną żałując, że już bliżej do końca. I tego samego autora Gronostaj z Czernopola. I moja tematyka przede wszystkim…
ExLibris oraz Eseje poufałe Anne Fadiman – czytane (i pisane) z największą przyjemnością.
W cudzym pięknie Adama Zagajewskiego. Za poezją Zagajewskiego nie przepadam – jest wydumana moim zdaniem, momentami śmieszy mnie swoją pretensjonalnością (pamiętacie ten świetny rysunek bodaj Maciejowskiego „Z czym się Pani kojarzy Ameryka?”). Za to eseje pisze znakomite. Wyśmienite. Wytrawne. Ten tom czytałam kilka razy. Na kilka sposobów. Kocham te fragmenty o muzyce…
Historia życia prywatnego – pięć opasłych tomów pod redakcją wybitnych francuskich historyków. Czytane na wyrywki. Uwielbiam. W ramach nadrabiania zaległości z historii. Ale opowiedzianej trochę inaczej.
Moralny nieład Margaret Atwood – piękne, poruszające opowiadania, szczególnie to jedno wiejskie - oraz tejże autorki Kobieta do zjedzenia – kiedyś tam… I parę innych tytułów.
Opowieści afrykańskie Doris Lessing, a także Lato przed zmierzchem, Alfred i Emily ostatnio, biograficzne Pod skórą i inne. W kolejce czeka m.in. Złoty notes. Znalazłam pod choinką, ale wciąż odkładam tę lekturę... Czasami tak mam z tytułami, które po blurbie na okładce uznaję za wybitne ;-)
Donna Leon – wszystko. Jeśli chodzi o powieści kryminalne. Super! I komisarz Brunetti. I Wenecja. I żona Brunettiego, Paola, arystokratka szykująca znakomitości z przeróżnych tam bakłażanów i pomidorów na kolacje…
Tyrmand! A jakże! Ze Złym, z Dziennikiem, z Filipem. Ze Złym w ręku uczyłam się Warszawy. Lata temu…
Dzienniki Anais Nin – dla mnie bardzo ważna lektura.
Magia Sandora Maraia – zachwycające… Każde jedno opowiadanie – perełka! Nie mam ulubionego nawet.
Żołnierze spod Salaminy Javiera Cercasa – kawałek historii Hiszpanii. I to jak opisany!!! Polecam! O wojnie – mimo, że o wojnach niespecjalnie lubię czytać… Pamiętam, że kończyłam tę książkę gdzieś w okolicach skweru Szewczenki, na ławeczce. Jakoś tak to zapamiętałam… Teraz kiedy tamtędy przechodzę wspominam tę lekturę…
Rodzinna historia lęku Agaty Tuszyńskiej – i znowu taki bardzo mój temat. Agatę Tuszyńską w ogóle bardzo cenię za biografie Krzywickiej, Singera, Marii Wisnowskiej… Za Singera szczególnie. Więc dopisuję : Singer. Pejzaże pamięci. Widziałam niedawno wznowienie z nową, fajniejszą okładką. Do pani Tuszyńskiej mam też słabość z innego powodu – jej nauczycielką w liceum była moja ciocia. Ileż ja się nasłuchałam świetnych opowieści o tej autorce. Fajna była już w szkole średniej!
Pływak Zsuzsy Bank – o dzieciństwie. Oczami dziecka. Czytałam z gulą w gardle. Mimo że tempo powolne… I brak nagłych zwrotów akcji. Nuda. Ale jak opisana! ;-)
Miasteczka Johna Updike’a. I Pary. Bardzo, bardzo udane.
Myśli nieuczesane Stanisława Jerzego Leca – lubię do nich zaglądać… Przy każdej okazji. Najchętniej tuż przed snem. Mieszkają na moim nocnym stoliku.
Francuska suita Irene Nemirovsky – bardzo przejmująco o wojnie. O Francuzach. O Niemcach. Także o kolaboracji. Trudna lektura, ale czyta się pięknie. Przez język.
List, który nigdy nie dotarł do Rosji oraz inne opowiadania Vladimira Nabokova. Cóż mogę napisać o tej książce? O Nabokovie. Ten tom czytałam w takim trochę niełatwym dla mnie okresie i nie powiem, że pomogło, ale pomogło oderwać się o rzeczywistości… Całe zdania mam w głowie. Do teraz. Stronice całe. Teraz czekam na Adę, którą także znalazłam pod choinką. Czekam na jakiś dogodny moment. Na ucztę.
Pamięci, przemów – także Nabokova. Mistrzostwo świata jeśli chodzi o autobiografię. Tu opisane dzieciństwo głównie. Druga, w jakimś tam sensie nawet podobna to autobiografia Amosa Oza Opowieść o miłości i mroku. Teraz czekają zakolejkowane jego Sceny z życia wiejskiego. Mieszkają nad Lecem ;-)
Tłumacz chorób Jhumpy Lahiri – zbiór niezwykle poruszających opowiadań. W pamięć zapadło mi szczególnie jedno – o parze, która spodziewa się dziecka. Potwornie smutne. Pozostałe równie doskonałe.
Lata świetlne Jamesa Saltera – lektura dość przypadkowa, biblioteczna. Już w połowie rozdziału pędziłam do księgarni kupić własny egzemplarz. Kocham tę książkę. W sumie nie wiem za co. Obraz rodziny jakiś taki prawdziwy bardzo. Nastrój. Bardzo tę książkę czuję.
Joyce Carol Oates – co roku trzymam kciuki za literackiego Nobla dla niej. Bo się należy. Za Amerykańskie apetyty na przykład. Za Blondynkę. Za Córkę grabarza. Przede mną m.in. Siostra, moja miłość oraz Mama odeszła. Czekają na półce.
Co kochałem Siri Hustvedt – czytałam będąc w ciąży. Bardzo mnie wciągnęło. Ale też pamiętam gwałtowny skurcz w żołądku, kiedy przeczytałam pierwsze zdanie drugiej części książki. Potwornie mnie ta lektura wiele kosztowała. Nie wiem czy jest dobra dla mam małych chłopców. Ważna książka. A jej autorka prywatnie jest chyba żoną Paula Austera.
Borys Akunin i jego seria kryminałów o młodej mniszce Pelagii z Zawołża. Bardzo lubię je czytać, ale tyko latem. W ogrodzie.
Niewiedza Milana Kundery – jakoś nawet niedawno czytana. Kilka razy sięgnęłam po Kunderę na studiach i w liceum. Zawsze robiły na mnie wrażenie jego książki. Ta również.
Sobota Iana McEwana. A także jego Pokuta, Dziecko w czasie, Ukojenie. Mam dreszcze przy lekturze jego książek. Zapadam się w nich. Bardzo, bardzo cenię tego autora. W Polsce chyba nie do końca doceniany… Tak mi się zdaje… A filmowa Pokuta to ma się nijak do książkowego oryginału… Niedługo zamierzam sięgnąć po Marzyciela. To chyba trochę inna książka McEwana.
Dzienniki Delacroix – dwa piękne tomy, niestety nieilustrowane ;-) Dzieło. Do smakowania. Tak pisać o kolorach. O świetle. O fakturze. Rozkosz… Pięknie rzecz wydana przez słowo/obraz/terytoria. Pobudza wszystkie zmysły…
Uff, na dziś wystarczy… Jutro będzie więcej :-) Będą aktualizacje… Pomysł jest Delie – jej należą się brawa i podziękowania. Ale i mnie coś takiego w głowie świtało od jakiegoś czasu… To oczywiście lista wybiórcza, subiektywna, selektywna, nieobejmująca tzw. klasyki właściwej i innych oczywistości. To są lektury współczesne (głównie) i bardzo nieobowiązkowe.
A teraz dobranoc – idę do łóżka ze świeżo upolowanymi książkami :-) Mniammmmm… Będzie uczta!
PS. Zdjęcia z Targów też będą, ale później. Atrakcji na weekend mamy zaplanowanych moc – aż boję się zapeszać, bo co sobie zaplanujemy, to coś nam wypada… W ogóle to mieliśmy już się powoli pakować i zaczynać nasze morskie wojaże, ale z wielu powodów wyjazd musimy przesunąć o tydzień…
Ostatni dzień z życia pewnego tulipana. Z murem w tle :-)
Wisła coraz wyżej, ZOO szykuje się ponoć do ewakuacji, nastroje w dolnej Warszawie średnie jak przypuszczam…
Jakos się o to ZOO martwię... O zwierzaki.
Żeby więc humor sobie poprawić - coś intensywnie czerwonego.
Tulipan.
Ostatnie tchnienie.
Wybitnie niewybitnie sfotografowane ;-)
I mur.
Ha!
A my kupiliśmy siedzisko rowerowe. Takie baaardzo fajne! Dla Dziecka.
Jak tylko pogoda stanie się mniej uciążliwa, ruszamy na wycieczkę. No i jeszcze kask Dziecku muszę kupić…
Ach, stęskniłam się za tymi naszymi wyprawami. Zmaganiami. Porowerowym zmęczeniem.
Póki co podobnych atrakcji dostarczał mi rowerek spinningowy ;-) ale cóż to za marny substytut...
Miłego dnia!
***
Powoli zbieramy się na Targi Książki.
Lista lektur będzie. Wieczorem.
I spis nowych tytułów. Przyniesionych z Pałacu.
Kocham maj! Również za Targi Książki!
U nas ten miesiąc zaczyna się od urodzin Taty. Dziecka.
Potem zaraz urodziny Dziecka.
Potem dzień Matki.
I moje imieniny.
I Dzień Dziecka.
Ale to już czerwiec :-)
czwartek, 20 maja 2010
Na szczęście. Na dobranoc. Trochę jeszcze urodzinowo.
Po jednej podkowie dla Mamy, Taty i Dziecka.
Na szczęscie :-)
Są nieslychanie stare te podkowy. Wiszą przy domku gospodarczym u naszych Przyjaciól.
Wyszly trochę nieostro. Szczególnie te po prawej. Ale co tam...
Mialam malo czasu...
***
U nas wieczór urodzinowy jeszcze. Torcik. I różowa swieczka :-)
Taką wybral Tatus... Innych chyba zresztą nie bylo w cukierni...
Tatus wypil też szampana do dna :-) A mialam nadzieję, że z resztek zrobię jutro jakąs galaretkę z malinami na przyklad. Na szampanie. Na deser. Wg Nigelli.
Nic, zjemy resztki tortu...
***
Myslalam, że posiedzę tu dzis dlużej, ale cos zmęczenie bierze górę...
Dobranoc więc...
I dużo szczęscia wszystkim :-)
PS. Jutro będzie o książkach. Wszak Targi się rozpoczęly... I wybieramy się na nie jutro :-)
To jest wędka.
Wędka mojego Dziadka.
Którego nie miałam szczęścia poznać.
W ogóle nie miałam szczęścia poznać żadnego z moich Dziadków.
A Dziadek to ponoć cudowny wynalazek – tak mawia mój mąż…
On Dziadka miał.
Nie miałam szczęścia poznać i Jego…
I mój Syn nie ma tego szczęścia.
Nie ma Dziadków.
Nie ma Pradziadków.
Kiedy byłam dzieckiem nie za bardzo wiedziałam kiedy wypada Dzień Dziadka.
Za to doskonale wiedziałam kiedy wypada Dzień Babci.
Moje drogie Babcie…
Dziś tylko jedna…
Któregoś dnia napiszę tu o nich więcej…
Z podróży. Zza okien.
środa, 19 maja 2010
A kuku!
Urodziny.
Mieliśmy świętować te pierwsze w Radziejowicach. W plenerze.
W naszym letnim, leśnym domku.
Garden party.
A raczej PARTY LAS :-)
Wszak sezon grillowy w pełni. Można by poświętować na tarasie. Z widokiem na dziuplę dzięcioła. I stuletnie sosny.
Można by.
Przygotować cztery różne sałaty. Ziemniaczaną z ogórkiem kiszonym. Obowiązkowo!
Ryżową ze świeżym. Z bajkowego przepisu Martini.
I jeszcze dwie.
I szparagi na przykład. Zielone. Bo białych nie lubię.
I krwiste steki.
I zielona cebulka do zagryzania mięsiw.
A potem truskawki.
Można by.
Albo torcik.
Gdyby nie ten deszcz. W lesie przez deszcz brrrr zimno. Mokro.
A wśród gości tyyyle dzieci. Słońca by trzeba trochę więcej…
Bo jak tu urządzić wojnę na zeszłoroczne szyszki kiedy w lesie grząsko?
Padało. I ma jeszcze padać. Znowu.
Urodziny w takim razie przekładamy na czerwiec. Jak tylko wrócimy z wakacji – zapraszamy do Radziejowic!
A do tortu potrzebna będzie errata!
I mały haczyk do świeczki ;-)
A co jeśli mój syn zostanie detektywem?
Mania symetrii niczym u Herkulesa Poirota ;-)
Wędrując, moje Dziecko MUSI trzymać coś w rączkach. Koniecznie.
Przy raczkowaniu.
I muszą to być koniecznie dwa identyczne przedmioty.
Jeśli klocki – dwa okrągłe. Albo dwa trójkąciki. Albo podłużne, tej samej wielkości.
Jeśli zabawki, to podobne.
Dwa gumowe gryzaczki.
Książeczki.
Piłeczki. Zawsze dwie.
Dzwoneczki.
Samochodziki.
Itepe…
Ale ostatnio zdębieliśmy: z kosza pełnego perkusjonaliów mój syn wyciągał odpowiednio po:
- dwa marakasy
- kastaniety – dwie sztuki
- dwa trójkąty
- dwa fleciki
- dwa wyciory do fletów
- dwa mini talerze
I tak „podwójnie” zaopatrzony, przemierzał swój świat w poziomie zero…
Tu kilka chwil na tarasie. W przerwie pomiędzy kolejnymi opadami deszczu.
Wieeelkie skupienie.
Nawet jesli w dloniach przedmioty pojedyncze.
;-)
Wędrując, moje Dziecko MUSI trzymać coś w rączkach. Koniecznie.
Przy raczkowaniu.
I muszą to być koniecznie dwa identyczne przedmioty.
Jeśli klocki – dwa okrągłe. Albo dwa trójkąciki. Albo podłużne, tej samej wielkości.
Jeśli zabawki, to podobne.
Dwa gumowe gryzaczki.
Książeczki.
Piłeczki. Zawsze dwie.
Dzwoneczki.
Samochodziki.
Itepe…
Ale ostatnio zdębieliśmy: z kosza pełnego perkusjonaliów mój syn wyciągał odpowiednio po:
- dwa marakasy
- kastaniety – dwie sztuki
- dwa trójkąty
- dwa fleciki
- dwa wyciory do fletów
- dwa mini talerze
I tak „podwójnie” zaopatrzony, przemierzał swój świat w poziomie zero…
Tu kilka chwil na tarasie. W przerwie pomiędzy kolejnymi opadami deszczu.
Wieeelkie skupienie.
Nawet jesli w dloniach przedmioty pojedyncze.
;-)
Miód i mniszek.
Miód.
Cały słoik.
Klonowego w pierwszym tygodniu maja.
Wrzosowego w drugim.
Ulubiony?
Mniszkowy. Maślany.
A może…
Z ostów. Tak! Chyba tak!
Gryczany. Mocno piernikowy. Tylko zimą.
Malinowy. Tymiankowy.
Lawendowego nie próbowałam.
Manuka? Owszem!
Spadziowy. Szlachetny. Szlachecki. Też lubię.
Słonecznikowy. Zeszłego lata.
Akacjowy. Malo wyrazisty.
Lipowy. Zapach cudny!
Mniszkowy. Tym razem chyba ten lubię najbardziej!
W sam raz na trzeci tydzień maja!
Plamki. Niewyraźne.
Kiedy przyjechaliśmy, pobliska łąka była żółta od mleczy.
Z plamkami tulipanów.
Kiedy wyjeżdżaliśmy – same tylko dmuchawce…
Latawce, dmuchawce, deszcz...
I słuchaliśmy w kółko Ring Them Bells. Ale nie wersji Dylana. Choć i to wykonanie lubię bardzo.
Ale bosko ten temat zaśpiewała też Caroline Henderson. Posągowa piękność. Och, miło wspominam jej koncert lata temu na warszawskiej starówce…
Pięknie się słucha tego jej Ring Them Bells kiedy pada deszcz. Kiedy mogę stać w drzwiach balkonowych i gapić się na te różnobarwne plamki. Rozmokłe. Niewyraźne.
Żółte. Zielone. Czerwone.
Bęc.
Z plamkami tulipanów.
Kiedy wyjeżdżaliśmy – same tylko dmuchawce…
Latawce, dmuchawce, deszcz...
I słuchaliśmy w kółko Ring Them Bells. Ale nie wersji Dylana. Choć i to wykonanie lubię bardzo.
Ale bosko ten temat zaśpiewała też Caroline Henderson. Posągowa piękność. Och, miło wspominam jej koncert lata temu na warszawskiej starówce…
Pięknie się słucha tego jej Ring Them Bells kiedy pada deszcz. Kiedy mogę stać w drzwiach balkonowych i gapić się na te różnobarwne plamki. Rozmokłe. Niewyraźne.
Żółte. Zielone. Czerwone.
Bęc.
Plamki. Turkus. Z historą w tle.
Fragment okna.
Klamka.
Okna byly przedwojenne. Lakierowane na bialo. Skrzynkowe.
Oscieżnica. Krosna. Szklo. Klamka.
Mosiężna.
Kawal historii...
Piękne.
Choć niepraktyczne.
Wymienione na praktyczne. Nowoczesne. Drewniane. Jednoramowe. Palisander. Ladne. Ale nie piękne.
Ze starych okien zostaly klamki. Na pamiątkę.
Ta już mocno zasniedziala...
Tym piękniejsza...
Klamka.
Okna byly przedwojenne. Lakierowane na bialo. Skrzynkowe.
Oscieżnica. Krosna. Szklo. Klamka.
Mosiężna.
Kawal historii...
Piękne.
Choć niepraktyczne.
Wymienione na praktyczne. Nowoczesne. Drewniane. Jednoramowe. Palisander. Ladne. Ale nie piękne.
Ze starych okien zostaly klamki. Na pamiątkę.
Ta już mocno zasniedziala...
Tym piękniejsza...
Ogród. Vol. 2
Ogród vol.1
Patrzę na ogród i tęsknię. Zawsze do czegoś tęsknię… Tęsknota chyba mnie w jakimś sensie definiuje… Tęsknię nawet kiedy moje TERAZ jest tym za czym tęskniłam chwilę temu…
Taki krój mózgu.
Fason.
Niemodny.
Tęsknie i basta!
Może za uciekającym czasem…
Za tym co było chwilkę temu. Za tym kim byłam chwilkę temu.
A czasem tęsknie za tym, co przede mną. Ot, paradoks!
Czasem tęsknię za sobą z tamtego ogrodu. Kiedy moje drzewa nie były jeszcze taaakie wysokie…
I tak się zastanawiam, czy kiedykolwiek dla mojego Syna będę tamtą dziewczyną? Dziewczynką. Z ogrodu.
Czy zobaczy ją / mnie w swojej mamie?
Dużo słów i jeden obrazek. Z widokiem na maj.
No i minęło tyyyle dni…
Średnio udanych wakacji.
Bo Dziecko trochę chorowało. Od pierwszego dnia maja. W ogóle kiepski ten maj. Wyjątkowo. I zimny. Wyjątkowo.
Katar był zaledwie zwiastunem nadchodzącego przeziębienia.
Pierwsze w życiu Dziecka chorowanie. Takie z baterią lekarstw (szczęśliwie, obeszło się bez antybiotyków!), naprawdę sporym osłabieniem, koszmarnym kaszlem, gorączką i w ogóle…
No słabo to wyglądało…
W oczekiwaniu na powrót do zdrowia…
W oczekiwaniu aż będzie lepiej…
W oczekiwaniu na słońce i bezchmurne niebo…
…piliśmy (zimną oczywiście!) kawę bieloną mlekiem sojowym – taki eksperyment!
…gapiliśmy się na mocno zamglone, bosko zielone górskie stoki: plamki jasnej,
nowej zieleni przetykane ciemnymi punktami choin
…obserwowaliśmy jak pięknie rośnie miłorząb – zasadzony kiedy urodziło się nasze
Dziecko…
…obserwowaliśmy jak pięknie rośnie platan – zasadzony kiedy braliśmy ślub… Jesienią.
Lat temu, o rany… Już tyle lat minęło? Rośnie ładnie!
…słuchaliśmy dużo Cat Power. I Laurie Anderson. Jej niezwykłego koncertu w NY. I Ma
Fleur naszych ulubionych Cinematic Orchestra… I nowego Manu Katche. I jeszcze wielu
innych płyt
…wymyślaliśmy wciąż nowe zabawy dla naszego małego świstaka (oddychał taaak głośno!)
Hitem okazała się rura od odkurzacza ;-) I żółty balon. Ten, który szybko „zwiędł”! I
bańki mydlane!
…czytaliśmy. I nie czytaliśmy. Zwłaszcza tego, co zabraliśmy ze sobą. Tego, co
zaczęliśmy jeszcze w domu. Za to sięgnęliśmy po coś lżejszego: po ukochaną i
niezastąpioną w taki czas Agathę Christie ;-) , i po wyszperany w mojej dawnej
biblioteczce skarb z dzieciństwa, czyli „Opowieści starego zegara” pióra Altay
Margit… Ktoś zna? Ktoś czytał? Mnie książka szczególnie bliska, bo w duchu wiedeńsko-
budapesztańska! I w ogóle uporządkowałam moje dawne książki. W końcu! Niektóre
odłożyłam na później. A niektóre są świetne już teraz!
…zobaczyliśmy kilka nowych filmów. Najwspanialszy seans to „Single Man” Toma Forda.
Tego Toma Forda! Odkrycie. Zachwyt. Bardzo, bardzo poruszające kino… I niezwykle
wysmakowany estetycznie obraz jednocześnie.
…zagraliśmy z dreidla. Kalimbowego. Fajna sprawa!
…porządkowaliśmy ubranka M. Te maleńkie. Niektóre trafiły już do „czarnej skrzynki”
naszego Dziecka (czy Wy też gromadzicie skarby w „czarnych skrzynkach”?). Te
ulubione. Ukochane. Najładniejsze. Część podarowaliśmy kilku maluchom, które przyszły
na świat po naszym Synku. Inne przydadzą się „na później”. Nam albo komuś jeszcze.
Może małej Tosi jesienią?
…itepe, itede…
I tak nam mijały te deszczowe, dosyć chłodne dni „wewnętrzne”…
Dni z widokiem na wyjątkowo zimny maj…
PS. Po prawej moje drzewa. Zasadzono je kiedy się urodzilam. Modrzew i daglezja. Na nie spogląda Dziecko.
19/05
Tamtą wtorkową noc pamiętam bardzo dokładnie. Kadr po kadrze. Minuta po minucie.
Dla nas dzień narodzin M. zaczął się o drugiej w nocy.
Pamiętam doskonale tę naszą nocną jazdę przez Warszawę. Z domu do szpitala. Podekscytowanie, ale i niesłychany spokój.
Na Madalińskiego znaleźliśmy się niewiele przed czwartą. Świtało. Izba przyjęć. Nerwy. Potem – wiadomo.
M. urodził się o 12.32 we wtorek, 19 maja 2009 roku.
Dziś obchodzi swoje pierwsze urodziny!
Każda z bliskich nam osób wiąże z tym dniem jakieś szczególne wspomnienie. Jednych wiadomość o narodzinach M. zastała gdzieś w podróży, innych – w pracy, jeszcze innych w szkole (albo na wagarach!). Jedni dzielili się tą nowiną z pacjentami przykutymi do fotela dentystycznego ;-) , inni z gromadką pierwszoklasistów; ktoś przerwał ważne spotkanie i zaproponował zebranym po lampce szampana jeszcze zanim przyjęto projekt i podpisano umowę…
Jeszcze inni wykonali setkę telefonów, żeby powiadomić niemal cały świat o narodzinach naszego Synka. Przekazywali sobie nowe, czasem sprzeczne, informacje dotyczące wagi, wzrostu, itp… Oj, niektórzy mocno zawyżyli wagę urodzeniową M. ;-)
Radość.
Wzruszenie.
Szczęście.
Wszystko.
Na raz.
Z tej nocnej drogi do szpitala pamiętam jedno szczególne uczucie.
Przeczucie.
Że kiedy będziemy tę samą trasę pokonywać z powrotem, za parę dni, nic już dla nas nie będzie takie samo…
I nie myliłam się ani ani…
niedziela, 16 maja 2010
La le lu...
W czasie deszczu...
Co robić w taki deszcz?
No tylko czytać... Czytać... Czytać...
I spać... Ale to chwilowo poza zasięgiem ;-)
Bo dziecko chce czytać. Żeby czytać. Dziecku.
Bo chce się bawić.
Bo się rozbrykało...
Podła pogoda. Nawet nie chce mi się o niej pisać. Ani myśleć...
Ani patrzeć za okno...
Poza tym jeszcześmy nie do końca w formie... Gardło boliiiiiii... Mnie.
I chciałabym się trochę ponudzić. Ale to też poza zasięgiem ;-)
W czasie deszczu mamy się nie nudzą...
No tylko czytać... Czytać... Czytać...
I spać... Ale to chwilowo poza zasięgiem ;-)
Bo dziecko chce czytać. Żeby czytać. Dziecku.
Bo chce się bawić.
Bo się rozbrykało...
Podła pogoda. Nawet nie chce mi się o niej pisać. Ani myśleć...
Ani patrzeć za okno...
Poza tym jeszcześmy nie do końca w formie... Gardło boliiiiiii... Mnie.
I chciałabym się trochę ponudzić. Ale to też poza zasięgiem ;-)
W czasie deszczu mamy się nie nudzą...
piątek, 14 maja 2010
Maggie the Peppery. To o mnie :-)
A przy okazji porządkow w domowej bibliotece - taka oto dedykacja. Dla mnie. O mnie.
Od mojego wówczas-jeszcze-nie męża.
:-)
Jedna z miliona książek w moich kulinarnych zbiorach.
Tak, kolekcjonuję. I gotuję wedlug.
A tę kocham szczegolnie. Przez dedykację wlasnie...
I przez geeenialny przepis na gazpacho :-)
A po prawej pan-wiadomo-kto.
Dla niewtajemniczonych: Pan Maluskiewicz.
Wedlug Butenki.
:-)
Milego weekendu wszystkim!!!
Od mojego wówczas-jeszcze-nie męża.
:-)
Jedna z miliona książek w moich kulinarnych zbiorach.
Tak, kolekcjonuję. I gotuję wedlug.
A tę kocham szczegolnie. Przez dedykację wlasnie...
I przez geeenialny przepis na gazpacho :-)
A po prawej pan-wiadomo-kto.
Dla niewtajemniczonych: Pan Maluskiewicz.
Wedlug Butenki.
:-)
Milego weekendu wszystkim!!!
Subskrybuj:
Posty (Atom)