poniedziałek, 31 stycznia 2011

Warszawa. Moja.


Mało Warszawy tutaj…
A to przecież moje już miasto.
Od tylu lat.
Od jedenastu… Rany, już tylu???

Warszawy uczył mnie mój mąż. Tatuś M.
Bo to Jego miasto. Od zawsze.
Dziś już nie wiem, które z nas lepiej je zna.
On niewątpliwie lepszy jest w topografii. Warszawę zna intuicyjnie.
Ale jeśli chodzi o znajomość nazw ulic ;-) o historię miasta i o miejsca do trwonienia pieniędzy, hihi – to ja jestem zdecydowanie lepsza w ‘te klocki’ :-)

Warszawy uczyłam się na kilka sposobów.
Moim pierwszym nauczycielem była moja Ciotka. Przyjeżdżałam do niej często, będąc jeszcze małą dziewczynką. I ona, profesor historii, postawiła sobie za punkt honoru, żebym Warszawę poznała i…polubiła. Bo ja kochałam Kraków. Zresztą z tym miastem wiązałam swoją przyszłość…
Warszawa oczywiście mi się wtedy nie podobała, w dodatku wszystko tu było „nie oryginalne”.
- Czy to jest oryginalne, ciociu, czy odbudowane po wojnie? Bo wiesz, w Krakowie WSZYSTKO jest oryginalne… I prawdziwe.
Ciocia, rodowita Warszawianka, tylko zgrzytała zębami…
Zresztą Warszawa kojarzyła mi się najbardziej z Indianami, bo ciocia – specjalistka od Indian Ameryki Północnej – żeby umilić mi te spacery po stolicy, po drodze raczyła mnie różnymi opowieściami o kolegach Winnetou ;-)
I w końcu zaprowadziła mnie do Łazienek.
A tam Król Staś, Teatr na Wodzie, wiewiórki, łabędzie i…pawie!
I tak pokochałam Warszawę.



Potem Warszawy, takiej ‘do mieszkania’ uczył mnie mąż. Wtedy narzeczony. Nawet nie, wtedy chłopak po prostu ;-)
Najpierw na rowerze. Nie zliczę, ile godzin spędziliśmy krążąc po Śródmieściu, Powiślu, Saskiej Kępie, Dolnym Mokotowie…Najczęściej późnymi wieczorami...
Potem Warszawa objawiła mi się literacko.
Był ‘Zły’ Tyrmanda.
Trochę varsavianów.
No i książka o Warszawie dla mnie najważniejsza: Pawła Hertza „Wieczory warszawskie”. Prezent.
Z najpiękniejszą dedykacją.
Amici fures temporum.
Musiałam zrobić wielce zawstydzoną minę ignoranta i nieuka, kiedy otworzyłam książkę – prezent, wyszperaną z trudem przez Tatusia M. w którymś z antykwariatów, ale jako prawdziwy Przyjaciel okazał się łaskawy ;-) i sentencję przetłumaczył…
A rzecz miała miejsce – gdzieżby indziej – na jakiejś romantycznej ławeczce w Parku Żeromskiego na warszawskim Żoliborzu :-)

Przyjaciele to złodzieje czasu…
Z nikim innym tak dobrze czas nam nie ucieka.
I tak szybko.

***

Dziś o Warszawie, bo odbieramy wieczorem z Centralnego O., moją 'małą' chrześnicę.
Zostanie u nas przez kilka dni.
Napisałam małą, bo lat ma niespełna piętnaście, choć wzrostu kawałek ponad 180 cm (sic!)
W każdym razie dla mnie, nawet o głowę wyższa, wciąż jest 'małą' dziewczynką :-) I taką pozostanie!
Za każdym razem, kiedy nas odwiedza, dla mnie to okazja do 'zwiedzania' mojego już miasta. Bardzo to lubię. Bardzo lubię snuć się po Warszawie i pokazywać innym te wszystkie MOJE miejsca... A O. jest wyjątkowo wdzięcznym 'wycieczkowiczem' ;-)

To co? Idzie wiosna (no, chyba idzie?), więc obiecuję więcej Warszawy tutaj. I zdjęć i opowieści.
Dzisiaj odrobinę Wilanowa - autoportret w szybie (z lwem) i kawałek pałacu.

Dobrego dnia!

niedziela, 30 stycznia 2011

Rozdział o zabawkach :-) i o sannie z Delie... Sannie na dwie Mamy, dwóch Tatusiów, dwoje Dzieci i dwie pary sanek :-)



Muszę napisać więcej o nowej i najulubieńszej zabawce naszego Syna, czyli zdalnie sterowanym autku.
Bo to jest niesłychana sprawa - M. zupełnie zwariował na jego punkcie!
Pierwsze kroki rano kieruje w stronę pojazdu! I natychmiast go uruchamia!
Wow!
Sterowanie nie do końca Mu jeszcze wychodzi – ale radzi sobie całkiem świetnie jak na 20-miesięcznego malucha!
W każdym razie potrafi (raczej intuicyjnie) kierować autkiem do przodu i do tyłu. Ze skręcaniem gorzej.
Najfajniej jest kiedy stery przejmuje Tatuś :-)
M. za samochodem biega wtedy po całym mieszkaniu. Ucieka kiedy autko rusza za nim…
Jest odważny, ale kiedy samochód się zbliża do Jego nóżek – odrobinkę wystraszony przyspiesza i najchętniej wskakuje na sofę!
Albo kiedy Tatuś zaparkuje autko pod komodą, wówczas M. podskakuje na sofie, niecierpliwi się, zagląda, podbiega sprawdzić, czy autko wciąż tam stoi… I czeka...
Pojazd rusza – wtedy słychać pisk radości albo brawa!
I rajd rusza od początku…

Coś czuję, że z autkiem zaprzyjaźnimy się na dłużej :-)






Ale żeby nie było wyłącznie o motoryzacji, wróciły do nas po akcji WYMIANA dawno nie widziane zabawki M.
Na przykład drewniana gąsienica na sznurku.
Albo żaba-klekotka.
W ogóle zabawki do pchania czy ciągnięcia cieszą się wielką popularnością w naszym Domu.
Niedawno M. dostał taki obrotowy pchacz z terkoczącymi kulkami w środku.
Ponieważ wciąż odpadał z niego kij, uszczelniłam otwór kawałkiem papieru.
Chwilę później kijek znowu wypadł i M. z wielkim skupieniem próbował zamocować go z powrotem. Nie wychodziło. W pewnym momencie sięgnął po papierek, klasnął ze szczęścia i począł mocować kij z ‘uszczelką’. Z powodzeniem!
Wow! Wciąż nie mogę wyjść z zachwytu nad Jego umiejętnościami, precyzją, zmysłem obserwacji.
Jak sprytnie łączy drewniane tory (składane trochę jak puzzle) i wagoniki na magnes.
Jak pięknie potrafi dobierać w pary zwierzątka z Arki Noego. Choć problem stanowi Noe i Jego żona  Bo nie są wcale podobni ;-)
I zdumiewa mnie jak pięknie M. radzi sobie z układaniem drewnianym puzzli. Ale to temat na oddzielną opowieść!
Mądry Chłopak z Niego…
Wiem, wiem, jestem po uszy we własnym Synu zakochana ;-)
Ale raczej mi to nie przejdzie!

Pozostawiona przez Hanię lala skończyłaby, jak widać, marnie... Ale z sentymentu do szmacianych lalek, uratowałam ją od tragicznej śmierci kolejowej dosłownie w ostatniej chwili ;-)
Rajstopy w groszki :-) Uwielbiam w nich M. Mimo, że są 'dziewczyńskie' chyba ;-)




***

Wróciliśmy właśnie z M. i z Tatusiem M. przed chwilką z Powsina.
Wspólne sanki z Delie, Chłopcem i Tatą Chłopca.
Pyszna sanna!
Spora górka!
Dzieci!
Sanki!
Sama radość!!!
Samo szczęście!!!
Nie zliczę, ile razy zjechałam z górki, zasypując przy tym Syna śniegiem – hamowałam już od samej góry, bo taaaki był spadek!
M. zaśmiewywał się w głos przy każdym zjeździe!
A Synek Delie z brawurą taranował kartonowe muchomory ;-)
Cudnie było!

Zabraliśmy herbatę w termosach – jak dobrze było usiąść w zaśnieżonym amfiteatrze i popijać gorącą KusmiTea z termosowych kubków…Naszą SpicyChoco i Delie St.Petersbug :-)
Fotorelacja pewnie wkrótce u Delie. Ja wciąż  na fotograficznym odwyku ;-)

A jak zrobi się już cieplej planujemy urządzić tam piknik.
Z ryżową sałatką, kurczakiem na zimno i lemoniadą,..
I z dużym wiklinowym koszem.
I serwetką w kratkę vichy. Biało-czerwoną naturalnie.
I w tym samym składzie :-)

M. zasnął w drodze powrotnej – i to snem sprawiedliwego.
Już w Domu, zupełnie niewzruszony, dał sobie na tym śnie ściągnąć kombinezon, buty i czapkę (nawet oka nie otworzył!) i położyliśmy Go do łóżeczka…
Zjadamy po misce ogórkowej, a potem pędzimy dalej…

Och, o tym, co wczoraj i co jutro to już chyba trochę później…
Na razie zostawiam Was z melodią – taką na popołudnie. Leniwe. Nieśpieszne. Niedzielne.
Nie możemy się jakoś odkleić od tych dźwięków. Właśnie tym utworem zakończył się film, który obejrzeliśmy wczoraj  późno w nocy…


Spokojnego popołudnia!

PS Mały update :-)
Najulubieńsza zabawka naszego Syna została pozbawiona jednego kółka. Ale i z trzema dobrze sobie radzi. Trochę gorzej skręca i jedzie zdecydowanie wolniej, ale może to i lepiej? ;-)

piątek, 28 stycznia 2011


Trochę inaczej.
Trochę wstecz.
Ostatnie migawki z jesieni. Tej, która minęła.
Zanim pojawią się pierwsze wiosenne…


Sobota-niedziela… To przed nami.
Marzy mi się długi spacer po zasnieżonych śródmiejskich parkach.
Z przerwą na śródmiejską kawę.
I dobry obiad w Śródmieściu…
To jutro.
I wycieczka do lasu.
Z sankami i herbatą w termosach.
I z aparatem ;-)
To w niedzielę.
Dużo planów, dużo spraw.
Do tego parę wizyt. Odwiedzimy u Prababci.
A to tylko dwa dni…

Zaraz potem duży tydzień.
W poniedziałek przyjeżdża do nas pewna niezwykła czternastolatka.
Spędzimy razem fragment Jej zimowych ferii.
Szykujemy moc atrakcji :-)
Potem wyjeżdżamy.
Naszą ulubioną drogą na południe :-)

Szybko łykam nadgryzione książki, bo za chwilę nie będzie na to czasu…
Nie lubię tak zostawiać na nocnym stoliku tych pozaczynanych…
Czuję jakbym je osierocała ;-)
Pewnie tęsknią…

Ale na czytanie czasu na pewno nie będzie, bo poza wizytą O., czeka nas jeszcze wspólny tydzień ze starszym braciszkiem M.
Zimowy. Narciarski :-)
Naturalnie bierzemy ze sobą kilka książek, ale takich do wieczornego czytania z siedmiolatkiem! Na tę okazję upolowałam parę świeżutkich tytułów!!!

Ech, będzie się działo!


PS Tęsknię za takim światłem... Bardzo...

czwartek, 27 stycznia 2011


Dzisiejszy poranek.
Zamglony, pochmurny, ponury…

Za to wczorajsze popołudnie - spójrzcie…
Niskie słońce w naszej sypialni.
Nad łóżeczkiem M.
W kuchni.
Wszędzie...



Rozsłoneczniona Aleja Kasztanowa. Spacer. Całkiem trochę śniegu jeszcze… M. nurzał się w zaspach... Zrywał zasuszone, przymarznięte do gałęzi liście... Rozbrykany buszował w księgarni, potem w sklepie z zabawkami, w delikatesach ze zdrową żywnością... Ciężka torba od zakupów: rodzynki, daktyle, figi i słonecznik... Mąka na prawdziwy chleb. Owsiane płatki na cztery blachy ciastek. Jarzyny na pyszną zupę... Kiełki rzodkwi i lucerny na wyczarowanie wiosny! Nowa książka i domino :-)

W Domu tulipany i hiacynty w donicach.
Film na wieczór…
Książka na dobranoc…
I sny.
Kilkanaście :-)
Mam wrażenie, że śniło mi się dzisiaj wszystko. Wybudzałam się ze snu co chwilę, poruszona jakimiś sennymi obrazami… I zapadałam w kolejne. Tak do świtu…

Dobrego dnia…

środa, 26 stycznia 2011

Zimowych obrazków rozdział kolejny ;-) i nieostatni! Niedzielny spacer z H.

Kto powiedział, że zima nie jest kolorowa?

Parę migawek z niedzielnego spaceru z Hanią…
Podczas którego przemarzłam okrutnie, nie wiedzieć dlaczego… Przecież słońce świeciło, a ubrana byłam cieplucho…



Często dopiero na tle innych dzieci widzę, jak bardzo M. jest odważny.
Jak kompletnie niczego się nie boi…
Podczas gdy Hanką trochę grymasiła i kręciła głową na hasło SANKI, M. nie oglądając się na boki, zjeżdżał nawet z tych najbardziej stromych górek!!!
Na kolanach Taty, ma się rozumieć… I śmiejąc się w głos!
Ale z tych najmniejszych to już zjeżdżał sam!!!

Z sankami poszaleliśmy zdrowo – aż urwał się od nich sznurek ;-)
I bałwana ulepiliśmy!
A potem ruszyliśmy na plac zabaw.
M. tak rozhuśtał się na bujanej żabie, że trzeba było Go zatrzymywać…
To jest wprost niewiarygodne ile siły ma nasz Syn…

Choć przeżyliśmy i chwile trwogi, kiedy na placu zabaw pojawił się groźny Tobiasz ;-)
Nieco starszy od naszych Dzieci, ale dosyć prędko dał do zrozumienie, kto tu rządzi…
No nic, M. wraz z Hanią skryli się w drewnianej budce – uśmialiśmy się, bo budkę tę ewidentnie zamieszkują ‘po godzinach’ nastolatki ;-) i wygląda jak obskurny przystanek autobusowy ;-)
Mamy całą taką serię zdjęć na tle ściany niby-graffiti ;-)
No, rewelacja!
 


***

Naprawdę nie mam pojęcia kiedy te nasze Dzieci tak urosły…
Zeszłą zimą spacerowałyśmy z Mamą Hani po Krakowskim Przedmieściu, po Łazienkach, Parku Ujazdowskim z dwoma maluchami w głębokich gondolach. Z dwoma śpiochami. Łakomczuchami, które trzeba było karmić co i rusz, wobec czego świetnie miałyśmy przetrenowaną trasę po lokalach mama friendly ;-)
Kiedy ten rok cały minął… Aż wierzyć się nie chce…

***

I jeszcze jedno zdjęcie - robię właśnie porządek w naszym domowym fotoarchiwum i przeglądam zimowe zdjęcia z mojego dzieciństwa! Zamieszczam więc ulubione ;-) To ja! I mój kożuszek ;-)))
Wiecie, co jest zabawne? Nie mam pewności, do kogo tak naprawdę podobny jest M. Bo jedni twierdzą, że to 'cały Tatuś', inni, że 'wykapana Mamusia', niektórzy, że to 'miks doskonały' ;-) Hmm... Oglądamy nasze zdjęcia z dzieciństwa i faktycznie - jest podobny i do mnie, i do Tatusia... Zresztą chyba i my jesteśmy podobni w jakiś sposób do siebie - zaprzyjaźniony antykwariusz przyznał kiedyś, że zawsze nas brał za rodzeństwo ;-) Choć najzabawniejsze jest to, że oboje jesteśmy ciemnowłosi, tymczasem M. włosy ma jasne. Popielaty blond... Ponoć Tatuś M. też takie miał... Zatem zdjęcia kłamią, bo na nich jest brunetem :-)))

wtorek, 25 stycznia 2011

Dobranoc...



Nasze wieczorne rytuały: kąpiel, kolacja, szorowanie zębów i czas na sen.
Z tym bywa różnie.
Przeważnie M. natychmiast sięga po poduszkę, wypina pupę w górę (zasypianie na króliczka) i w przeciągu minuty-dwóch zasypia… Przy dźwiękach pozytywek, ma się rozumieć!
Nie czas wtedy na książeczki, przytulani-utlanki, kołysanki… Są niekonieczne.
Czasami sen jednak nie chce nadejść…
Często pomaga nam w takiej sytuacji hamak. Utulanie i bujanie…
Albo po prostu któreś z nas kładzie się obok M. i przez szczebelki Jego łóżeczka podaje rękę, Dziecko chwyta ją swoją maleńką łapką i zasypia… Płoche, jak zajączek. Króliczek.
Długo tak leżymy. Tatuś M. albo ja. Albo wszyscy razem…
Lubię te chwile. Najpierw pod powiekami przesuwają mi się obrazy z całego dnia, próbuję też pośpiesznie wyreżyserować nasze nazajutrz, ale potem przychodzi spokój… Wyciszam się… Czasami sama zapadam w drzemkę…
Kiedy Dziecko śpi już mocno, wstaję… Cichutko podążam w kierunku drzwi. Cichuteńko je przymykam. I to już jest nasza część wieczoru. Moja i Tatusia M.
No i psa, który spragniony czułości, właśnie późnymi wieczorami domaga się porcji pieszczot. I psich łakoci ;-)
I długiego spaceru. Ale to już zadanie mojego Męża ;-)


A teraz korzystam z absolutnej ciszy – Dziecko śpi, pies śpi, Tatuś M. na zakupach…

Na dobranoc. Na spokojny sen. Będę tego słuchać cały wieczór… 
Jeden z piękniejszych tematów Franza Schuberta - Litanei - tutaj w cudownej transkrypcji i w wykonaniu mojego ulubionego Accentusa...

Dobrych snów...

Wtorek. Rano. A drzewo z niedzieli :-)


Jedna migawka z niedzielnego spaceru…

Leniwy poranek. Próbuję dobudzić się filiżanką espresso.
Ta pogoda trochę rozleniwia…
Zadanie na dziś: bukiet tulipanów albo donica hiacyntów. Albo i jedno, i drugie!
Nie jedyne to zadanie na dzisiaj oczywiście ;-)
 

Prezent od cioci Karoliny zdetronizował wszystkie zabawki ;-) Nawet ulubiony ostatnio przez nasze Dziecko spryskiwacz do kwiatów!!!
Bo M. dostał samochód zdalnie sterowany!!!
I jak się okazuje, nie tylko M. taki uradowany!
Również (a może przede wszystkim) Tatuś M. ;-)
Marzył ponoć o takiej zabawce w dzieciństwie…

Ja marzyłam o domu dla lalek. Takim dużym, najlepiej w stylu wiktoriańskim…
Ale marne szanse na to, żeby to moje marzenie się spełniło ;-)
Chociaż…

Mamy takie deal: umówiliśmy się z Tatusiem Hani, że może wpadać kiedy chce pobawić się samochodem naszego M., za to ja będę odwiedzać Hanię i bawić się jej zestawem mebelków dla lalek ;-)
Jakoś trzeba sobie radzić…

Choć szczerze się przyznam, że za każdym razem, kiedy w sklepach z zabawkami mijam całe różowe sektory przeznaczone dla dziewczynek, gdzieś w głębi duszy odczuwam lekką ulgę ;-) Że Syn!
Tatuś M. podobnie…
Za to na stoiskach z dziewczęcymi ubrankami bardzo lubię się zatrzymywać – o czym dobrze wiedzą zaprzyjaźnione z nami mamy małych dziewczynek :-)

Za lalkami w dzieciństwie nie przepadałam. Zdecydowanie wolałam pluszowe miśki. I książeczki o niedźwiadkach zamiast baśni o księżniczkach. No, z jednym wyjątkiem. Jedną z ulubionych bajek mojego dzieciństwa była ‘Apolejka i jej osiołek’ Marii Kruger z cudownymi ilustracjami Zdzisława Witwickiego. Ale chyba przez tego osiołka lubiłam tę książkę ;-) Osiołka, w którego zamienił się książę… Pamiętacie tę bajkę?


A jeśli chodzi o przepis na owsiane ciasteczka bez jaj, mleka i masła, to podaję (wyszperany gdzieś w sieci z licznymi modyfikacjami).

400 g płatków owsianych (mogą być mieszane: owsiane, pszenne, 4 zboża, etc.)
1/2 szklanki mąki razowej lub otrębów
1/3 szklanki oleju roślinnego
1/3 szklanki ziaren słonecznika (mogą być ziarna dyni albo kokos)
plus
mała paczka rodzynek
kilka suszonych daktyli
parę suszonych fig
garść suszonych moreli - takich bio, ciemnych, brzydkich ;-)
(opcjonalnie można dodać rozgniecionego banana)

Rodzynki i suszone owoce zalewam gorącą wodą, odstawiam na chwilę aż zmiękną i napęcznieją, po czym miksuję.
Tę owocową papkę mieszam z płatkami, mąką, olejem i ziarnami.
W razie konieczności dolewam wody, oleju albo dosypuję mąki.
Masa musi mieć odpowiednią konsystencję, żeby uformować z niej płaskie placuszki.
Piekę kilka minut (aż się ładnie przyrumienią).

Nie są to najsmaczniejsze ciasteczka owsiane (zazwyczaj piekę zupełnie inne), jednak z konieczności sięgnęłam po ten przepis. Są zdrowe. I pyszne. I naprawdę znikają prędko ;-)

Częstujcie się!

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Trochę o muzyce... I filmie. I o ciasteczkach owsianych ;-)



Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, skąd u licha biorą się miłośnicy i bywalcy festiwalu Warszawska Jesień – odpowiedź jest prosta. Wszystko zaczyna się w dziecięcym pokoju ;-)
Nasz M. uparcie sobie życzy na dobranoc małej kakofonii brzmień, mianowicie prosi o włączenie wszystkich  pozytywek. I to na raz! Dodam, że każda odtwarza inną melodię, w innej tonacji i innym tempie… Jest Mozarta Wiegenlied, i Brahms, i kołysanka LaLeLu. I jeszcze coś... Brzmienie, hmm, osobliwe… Ale M. urzeczony, kładzie głowę na poduszce i przy takim akompaniamencie zasypia… I śpi dobrze. Śni podobnie…
Już wiem, gdzie będzie spędzał wrześniowe wieczory za lat kilka… Na Jasnej 5 ;-)

A drążąc ten temat, nie należymy do rodziców, którzy Dziecko skazują na muzykę przeznaczoną dla małych uszu ;-) czyli taką tworzoną specjalnie dla dzieci… Zatem nie znajdzie nikt u nas składanek z piosenkami dla maluchów. No, może kilka… Choć swoją drogą ja kompilacji muzycznych nie znoszę – szczególnie odnosi się to do muzyki klasycznej (to mój bzik – dla mnie album jest pewną ‘całością’ i nie zwykłam go szatkować – z tego też powodu nie cierpię stacji muzycznych grających muzykę klasyczną ‘na kawałki’, wg jakiejś kompletnie dla mnie niepojętej top listy – ale jak mówię, to mój bzik!) - tak na marginesie.
M. słucha muzyki dużo i od samego początku… Nie wiem, czy to dobrze. Oczywiście trochę ciszy w ciągu dnia również staramy się Mu zapewnić, hehe!
Ale dziś mogę już powiedzieć co nieco na temat Jego muzycznych upodobań.
Lubi folk. Zarówno nasz, słowiański – staram się, żeby osłuchał się w tych przecudnych, jakże charakterystycznych brzmieniach - jaki i taki  z najbardziej odległych zakątków świata…   Ponoć właśnie w folklorze odnajduje się to najbardziej podstawowe źródło uwrażliwienia na muzykę. Jako że mózg mam skrojony na modłę słowiańską i dobrze się w tej przestrzeni muzycznej czuję, uważam, że i moje Dziecko powinno znać muzykę regionalną.
Ale oczywiście nie tylko. Mnóstwo więc proponujemy M. tzw. world music. Kołysanki lubi najbardziej afrykańskie, celtyckie i te z Azji (mam wrażenie, że bardzo mu odpowiada skala pentatoniczna – charakterystyczna przecież także dla polskiej muzyki ludowej!).
Poza tym muzyka klasyczna. Z wielu proponowanych tematów, M. najbardziej ukochał sobie Peer Gynta E. Griega (dlaczego mnie to nie dziwi?) oraz Bolero Ravela. Ale również klasyczne wykonania Amerykanina w Paryżu czy Porgy and Bess, czyli Gershwin :-) 
Tzw. miniatur dziecięcych natomiast za bardzo nie lubi. Również Piotrusia i Wilka (to ciekawe) ani Debussy’ego (a wydawało mi się, ze Debussy będzie idealny dla Dziecka!). Słuchamy za to dużo Mozarta oraz muzyki dawnej – i tu nikt nie przebije Jordiego Savalla i jego Hesperionu XXI. 
I M. tańczy przy tych wszystkich dźwiękach! Drobny impuls muzyczny wprawia naszego Syna w ruch!
No i oczywiście brawa! Obowiązkowe jeśli słuchamy koncertów - M. mógłby zostać zawodowym klakierem ;-) Bije brawo z takim zaangażowaniem, że głowa mała ;-)  

No i odkryciem jest Piwnica od Baranami, którą M. zdaje się ubóstwiać. Tatuś M. nie podziela naszego zachwytu, ale ja w ciągu dnia często włączam mój Piwniczny ‘sześciopak’, z którego piosenki znam na pamięć. No i słuchamy i śpiewamy z M. Głośno! Tzn. ja śpiewam, M. słucha ;-)

Natomiast z utworów przeznaczonych dla Dzieci bardzo wszystkim polecam świetną składankę Simply Kids (wiem, że odkryło ją wiele Mam!) – naprawdę bardzo udane wykonania głównie tzw. nursery rhymes (w języku angielskim) - nasze typy w tej chwili to Row Row Row Your Boat oraz London's Burning. Świetna jest ta płyta! Poza tym polecam gorąco całą serię Putumayo Kids (muzyka etniczna w fantastycznych wykonaniach – wydawana przez kultową wytwórnię world music) – M. często zasypiał przy dźwiękach z kołysankowej serii Dreamland.
Pewnym odkryciem jest dla mnie również seria RockaBye Baby, czyli całe kompilacje znanych wszystkim Rodzicom tematów rockowych (sic!), ale w wersji instrumentalnej, idealnej dla maleńkich uszu (brzmienie pozytywki!). Ciekawa rzecz.

Och, mogłabym tu pisać i pisać na ten temat. Ale jak to ktoś ładnie ujął (Frank Zappa?) ‘mówić/pisać o muzyce, to jak tańczyć o architekturze’ – choć znam takich, którzy podjęli by się tej odważnej próby ;-)

Ostatnio M. wyraźnie pod wrażeniem pewnego tematu muzycznego pochodzącego z filmu Requiem dla snu (‘Lux Aeterna’ Chrisa Mansella). Fragment niesłychanie chwytliwy… Mój Syn opracował nawet do niego dość szczególny układ choreograficzny ;-)
Tutaj ten utwór w niezrównanym wykonaniu Kronos Quartet. Bardziej na wieczór. Choć niekoniecznie na dobranoc… Ten utwór niepokoi.

***

Kiedy M. był jeszcze maleńki próbował muzykę zlokalizować. Ogromnie mnie wzruszało, kiedy wyciągał rączkę w kierunku źródła dźwięku. Jakby chciał jej dotknąć... Muzyki...


 ***

Weekend wspaniały. Wyjątkowo długi…
Choć zaczął się niepomyślnie, bo katarem M.
Ale katar szczęśliwie minął (uff…) i wygląda na to, że nie był zapowiedzią groźniejszej infekcji.
Więc były i spacery długie, i sanki. I mili goście. I dużo łakoci… I dobre, wyjątkowo dobre nastroje…
Relacja wkrótce ;-)

I filmowy akcent na sam koniec weekendu. Późnowieczorne kino z Delie. I długi, wspólny spacer z kina do Domu…
‘Czarny łabędź’ – do obejrzenia koniecznie! Duszne, mroczne kino – momentami przywołujące na myśl ‘Pianistkę’ wg prozy Elfride Jedlinek w reż. Michaela Haneke (swoją drogą jednego z moich ulubionych twórców filmowych). I mistrzowska kreacja Natalie Portman (ale o tym już chyba napisano już wszystko w recenzjach!).
Wyszłam z kina cała obolała – obrazami, treścią, grą aktorów (naprawdę brawa!). Obolała, bo przez te niemal dwie godziny trwałam w bezruchu i (niemal) bezdechu…
Doskonałe, porażające kino. Bardzo polecam.

Dzisiejszy temat muzyczny więc bardzo a’propos. Co prawda nie widziałam ‘Requiem dla snu’, ale to się zmieni. Niedługo.
A w temacie łakoci to muszę się pochwalić swoimi owsianymi ciasteczkami. Jak przystało na Mamę małego alergika, sztukę pieczenia ciastek bez mleka, jaj i masła opanowałam do perfekcji ;-) Te były nawet bez cukru!!! I boskie wyszły! Dosłownie - bo śladu już po nich nie ma!

PS A książeczka, nad którą duma M. to 'Mój pierwszy alfabet' z ilustracjami Elżbiety Wasiuczyńskiej... I gdybym tylko z jedną obrazkową książeczką miała się wyprawić z M. na wyspę bezludną, byłaby to właśnie ta. Mało słów, za to miliony opowieści wokół ilustracji. I literki poukrywane w obrazkach... Piękna książka. 'Zaczytana' przez M. na amen ;-)


czwartek, 20 stycznia 2011




Przeplatanki. Nawijanki. Młotek i przebijak. Dziurawy ser szwajcarski – i drewniany mysz na sznurku ;-) M. radzi sobie z nimi znakomicie… Coraz lepiej. Każdego dnia.
Układanki. Małe drewniane puzzle.
Piramidy z klocków.
Wytrwale. W skupieniu. Z zapałem.

Brawo, Synku!!!

***

Ta zieleń wydała mi się tutaj mocno nieadekwatna wobec bieli za oknem…
Bo sypnęło w nocy :-)
Bezlistne gałęzie pod zimowym cukrem-pudrem…
Niestety pochmurno…
Ale może i to się zmieni?

No to do zobaczenia!
Do poniedziałku :-)

środa, 19 stycznia 2011

Nim stanie się tak... :-)




Hmm, wydawało mi się, że te zdjęcia już tu były…
Ale chyba jednak nie…





Jedno z moich zaczarowanych miejsc…
Staw naszych Przyjaciół.
A wokół sad...
Czegóż chcieć więcej?
Sarny – są.
Bażanty – proszę bardzo…
Dzięcioły, kukułki, ważki…
Konie – nieopodal…
I góry na horyzoncie...


Zimą uczyłam się tam jeździć na łyżwach.
Raz jedyny.
Bardzo, bardzo dawno temu.
Już zupełnie zapomniałam.
Ale wrócę do tematu. To już postanowione!








A za oknem wciąż szarości :-(
I jak tu nie tęsknić za zielonym...

***

Krótka przerwa.
Wracam po weekendzie...
Zostawiam Was z zielenią i z piosenką.
Która zawsze bardzo mi pomaga. Stawia do pionu. I przywraca uśmiech. I nadzieję. Zawsze :-)

PS I jeszcze to. Dziś E. przysłała mi taki link. Zobaczcie... Coś niesłychanie pięknego... Ja oniemiałam...




wtorek, 18 stycznia 2011

Kawiarniane życie M. :-)



Śmieję się, że pierwszą kolację ‘na mieście’ moje Dziecko zjadło w szóstej czy siódmej dobie swojego życia ;-) 
Ponieważ M. urodził się w maju, pogoda sprzyjała wieczornym wędrówkom i faktycznie, nawet już po zmroku zabieraliśmy wózek, czasem psa i spacerowaliśmy… Niedaleko nas znajduje się urocza rodzinna restauracyjka (zawsze idziemy do ‘Włocha’, ale tak naprawdę ma całkiem inną nazwę) – jedna z moich ulubionych w okolicy. Serwują w niej znakomitą cacciucco alla livornese, czyli toskańską zupę rybną, całkiem smaczne pasty oraz znakomite czekoladowe profiterolki :-)
I podają najlepszą na świecie zbożówkę, która smakuje jak prawdziwa, wyborna kawa – a to rzadkość w naszych restauracjach i kawiarniach… I na tę zbożówkę lubiłam tam zaglądać za ‘mlecznych’ czasów jeszcze ;-)
Tatuś M. zamawiał małe espresso, ja swoją kawę albo po prostu kubek spienionego mleka, pies kładł się wygodnie pod stolikiem, M. czasami drzemał w wózku, a czasem zasypiał na naszych kolanach… W ciepłe majowe jeszcze, a potem czerwcowe wieczory… To był dobry czas.
Mam wielki sentyment do tego miejsca :-)

Dla mnie to było bardzo ważne. Chciałam sobie udowodnić, że tak można. Że tak to właśnie będzie wyglądać… Że w żaden sposób nie dam się zamknąć w czterech ścianach, że nie zrezygnuję z życia towarzyskiego, kawiarnianego, takiego, jakie prowadziłam wcześniej… Które uwielbiałam.
Oczywiście, pewne zmiany nastąpiły ;-) ale jednak M. spędził gros czasu w kawiarnianych ogródkach albo baraszkując na przepastnych kanapach naszych ulubionych restauracji…

Teraz jest gorzej, bo nie usiedzi ani przez chwilkę… Bo wszystko Go interesuje… Nie tylko zawartość talerza i serwetnik na środku stołu, jak to miało miejsce jeszcze kilka miesięcy temu ;-)
Na całe szczęście istnieje całe mnóstwo miejsc przyjaznych Dzieciom i Mamom – kilka świetnych również w naszej najbliższej okolicy. Uwielbiam do nich zaglądać. M. również :-) Zazwyczaj spotykamy w nich jakieś inne Mamy (lub Tatusiów – i to coraz częściej!) z Dziećmi, więc M. od razu ma towarzystwo! Bardzo często, wracając z długiego spaceru, zamiast pędzić do Domu, zatrzymujemy się w takiej mama friendly cafe – posilamy drobną przekąską, rozgrzewamy porządną herbatą – i pędzimy dalej…

Zdjęcie pochodzi z jednego z takich 'naszych' miejsc… Najnowszych na mapie :-)
Dziś zabraliśmy tam na pyszny napar rooibos z imbirem i sokiem malinowym Mamę Tosi (oraz Tosię)… Na chwilkę odetchnąć… M. przeszczęśliwy: ma tam swój ulubiony, tekturowy domek, cały serwis obiadowy do zabawy, kolorowe balony, maski karnawałowe, kręgle, itepe...
Przedpołudnie spędziliśmy więc wesoło :-) Chociaż spacer nie należał do tych najbardziej udanych – wiał silny wiatr, a M. wzgardził wózkiem i uparcie szedł w odwrotnym od zamierzonego przez nas kierunku… Były łzy. I złość. I wierzganie nogami nawet!!!

To już ten czas. Ciężkiego, stanowczego buntu…
Momentami mam dość.
Dobrze więc czasami zajrzeć w takie miejsce. Po łyk kawy. I łyk siły ;-)
Taki zadaszony plac zabaw…
I plac wytchnienia dla Mam ;-)

Dobranoc.
I dla wytchnienia jeszcze takie coś...

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Nie jestem kreatywna.
Do takiego wniosku dochodzę, kiedy widzę Tatusia M. jak bawi się z Dzieckiem. Na przykład klockami.
Na ile świetnych pomysłów wpada…
Jak w jednej chwili potrafi wykreować cały wszechświat z Lego.
Zaaranżować tysiące przezabawnych sytuacji.
Zabawki animuje z talentem godnym Jima Hensona. Naprawdę! Bardzo tego zazdroszczę, bo w moich rękach nawet pacynki jakieś takie drętwe… Bez życia.
Tatuś M. w niezwykły sposób ożywia każdą zabawkę…
M. pęka wtedy ze śmiechu.
(Ja zresztą również!)

Wycofuję się.
Z zazdrością się przyglądam tym ich wspólnym zabawom.
Mają swój czas. I swój świat. Trochę osobny od mojego…
Cieszy mnie to.
Ale i gdzieś kłuje. Tak delikatnie. I głęboko.

Tata i Syn.
Tak miało być…

Wiecie, że ja od samego początku czułam, że to będzie Chłopiec.
Nie, że wolałam. To nie tak…
Ale wiedziałam to.

M. sobie ulubił ostatnio taką naszą maskę indonezyjską... Przygląda się jej uważnie i całuje, co zresztą dobrze widać na tym zdjęciu... No i te Jego rzęsy...

Ach, no i piosenka. Na dobranoc. I z urodzinową dedykacją dla Bu :-)
(King Crimson następnym razem, OK?)






Dzisiejsze przedpołudnie na placu zabaw.
Dwa tygodnie różnicy… Niecałe.
Co to za zima tak w ogóle? Ktoś mi nawet mignął w szortach… Sanki chowamy, wyciągamy rower…



Dziś po raz pierwszy M. tak aktywnie bawił się z innymi dziećmi. Aż tak!
Głównie z dziewczynkami: Julką i Zosią.
Ale też z Tomkiem…
Biegali wszyscy po całym placu, bawiąc się w coś na kształt berka ;-)
Mnóstwo było pisków, śmiechu, żartów i…zabawy w chowanego!!!
I trwało to długie kwadranse!
A potem M. odkrył rower Zosi. Różowy :-)

M. odważny – bawi się już na placu zabaw dla starszych dzieci – widzę, że część dla maluchów przestała go interesować…


 

Wczorajsze popołudnie spędziliśmy za to u Dziewczynek.
M. oczarowany Tosią.
Nawet sobie nie wyobrażacie przez jak długi czas i z jakim skupieniem przyglądał się maleńkiej kuzyneczce huśtającej się w bujaczku…
Tosia słodko spała, a M. po prostu zastygł… I oniemiał. Po raz pierwszy miał taki dobry widok – wcześniej albo zerkał na Malutką kiedy była karmiona przy stole albo zaglądał na paluszkach do wózka. Tym razem była to właściwa dla Jego oczu perspektywa… I tak jakby dopiero ‘odkrył’ swoją małą kuzyneczkę…
W pewnej chwili odważył się jej dotknąć.
Leciuteńko. W stópkę.
Tosia otworzyła oczy, troszkę się skrzywiła… Potem uśmiechnęła…
M. przejęty podbiegł natychmiast do maminych nóg ;-)
Ale potem wrócił.
I kiział małą Tosię po rączkach, i miział po nóżkach…
Rozkoszny widok…
I jak to dawno było… Kiedy M. był taki maleńki…

A potem nastąpiła część harców ze starszą kuzyneczką. Wrzaski! Piski! Bieganina! Wspinanie się po schodach. Po krzesłach. Zamiatanie. Tańce. Zabawa w pocztę, która polegała głównie na tym, że Z. próbowała sprzedać M. znaczki i koperty, ten natomiast dewastował okienko pocztowe, hehe, oraz kradł awiza ;-) Wandal jeden! Z zabawą w warzywniak poszło im nie lepiej! Tzn. po chwili obrzucali się sałatą ;-)
A potem była wspólna gra na pianinie.
Z. dała się przekonać i usiadła do instrumentu. M. wskoczył razem z nią na krzesło i zdecydowanie akompaniował :-) Pierwszy taki koncert na cztery ręce…
Od razu mi przed oczami stanęły te nasze koncerty – na cztery, a nawet na sześć rąk.
Nasze numery popisowe!
Była kiedyś taka ‘trójca’… Kuzynostwo. Lat temu ho ho ;-)
Jakie to niezwykłe, że już nasze Dzieci koncertują…
Czas płynie…

Ach, zapomniałam jeszcze dodać, że M. po zeszłoweekendowym wieczorze z Tatą oraz Stingiem ;-) najwyraźniej się rozochocił, bo mój sobotni wieczór z winem i kinem rozpoczął się tuż przed 23!!! Wcześniej M. dotrzymywał nam towarzystwa, nie przejawiając najmniejszego zainteresowania snem… Biorąc pod uwagę fakt, że w sobotę poszłam spać grubo po 2, a M. pobudkę zarządził po 7 – oj, było wesoło ;-)

PS Właśnie wyczytałam, że w kategorii Najlepszy Film Zagraniczny Złoty Glob otrzymała Susanne Bier za 'Haevnen'. Nie widziałam tego akurat filmu, ale zachwyciły mnie wszystkie poprzednie. Najbardziej chyba 'Tuż po weselu' - jeśli macie możliwość zobaczcie to koniecznie! Bardzo ucieszyła mnie ta nagroda!

BTW, Będę miała fajną piosenkę na wieczór :-)

sobota, 15 stycznia 2011



Chwila wytchnienia…
Uparcie nie odwracam głowy w stronę okna. Co to w ogóle za pora roku??? Jakaś niepotrzebna…
Dzień dzisiaj zatem mamy wewnętrzny.
Długo szukałam pretekstu, żeby jednak ruszyć na jakiś spacer, chociażby pod folią… Nie znalazłam.
Sobota zaczęła się leniwie.
M. łaskawy pozwoli nam spać aż do 10-tej (sic!)
Potem długie, długie śniadanie. Takie niedzielne trochę…
I zostaliśmy sami: M. i ja.
Tatuś M. do jutra w pracy :-(
Co zrobić…

Wieczorem wino i kino z K.
Po sąsiedzku :-)

Zabieram się za książkowe porządki.
Zamawiam dodatkowe dwa regały…
Nie mieścimy się już z tym wszystkim…
Ksiązki na parapecie, wokół łóżka, na kuchennych półkach, sterty na pianinie… Tunele i wieże…
Nie mogę już na to wszystko patrzeć. Nie sposób zaprowadzić porządku…
I klocki.
Wszędzie.
Wszystko,
Wszędzie.

Choinka do rozebrania.
Jak walizka do rozpakowania (ktoś takie nasunął mi porównanie – trafne niezwykle).
Nie znoszę…

M. coraz bardziej samodzielny.
Zakłada skarpetki. Buty. Oczywiście nieporadnie. Nieskutecznie.
Wspina się po krzesłach. Na stoły. Na parapet. Nasze łóżko.
Gałki i guziki – wszystko, co można przekręcić, przycisnąć – są jego!
Winda. Zaczęłam zamykać na klucz wejściowe drzwi, odkąd odkryłam, że potrafi już je otworzyć, wyjść na korytarz i zamówić windę… Obłęd!
Chociaż do czego służą klucze i klamki też już wie doskonale.
Czuję, ze zaczyna się robić niebezpiecznie…

Ale w tym wszystkim jest rozkosznie słodki…
I tak często muszę przy nim tłumić śmiech… Bo wiem, że powinnam zachować poważną minę, tymczasem w środku wszystko mnie łaskocze…  Rozbraja mnie tymi swoimi minkami niewiniątka… Uśmiechami, które rozsyła wszem i wobec…

Kawa.
Tego potrzebuję…
Right now!

I jakiejś muzyki.
Szaroburomokropopielato.
I taki też nastrój…

Powinnam usiąść do pianina…
Wciąż to sobie obiecuję…
Że będę grała więcej.
Tego chyba potrzebuję…
Moje dłonie drewnieją od niegrania...
Od sporadycznego plumkania po klawiaturze.
Muszę więcej GRAĆ...

piątek, 14 stycznia 2011

Uwaga! Debiut!!!


Pierwsza próba fotograficzna M.
:-)
Ta po lewej.
W obiektywie Mama.
To oczywiste, prawda? ;-)
I Andżelina w tle - słodki, anielski prezent od E.
Zdjęcie oczywiście zrobione przez M. przypadkowo - chwilę po tym jak porwał mój aparat ;-)

Music!
Na dobry początek.
Chociażby weekendu!

;-)

czwartek, 13 stycznia 2011

SPA PSA :-)


...i kąpiele błotne!
Jesienią.
Parę lat temu...

Ostatnio Delie zapytała mnie, jak zareagował Filip, kiedy w Domu pojawił się M.
 
Chyba niełatwe były dla psa pierwsze dni.
No bo pewnie, że był zazdrosny…
Na początku.
Ale potem już było tylko lepiej.

Z każdym dniem był coraz bardziej ciekawy tego Nowego.
Asystował przy kąpielach, przy karmieniu ;-)
Przy wszystkich zabiegach pielęgnacyjnych.
No i chodził z nami na długie spacery.
Prosty przekaz: Dziecko = wózek = spacer = szczęście :-)
Więc nie było co rozpaczać…









Dziś śmiało można powiedzieć, że Filip zaakceptował Dziecko w stadzie.
Cieszy się na widok M.
Biegnie go przywitać każdego ranka.
Pies to myśliwski, wiec nie ma mowy o wielkiej czułości między nimi ;-) ale jednak Filip zdaje się być bardzo ostrożny względem M.
Zna hierarchię.
To Dziecko zawsze ma pierwszeństwo i pies to zrozumiał.

M. chętnie psa głaszcze.
Dobry pies i poklepywanie Filipa po grzbiecie są w stałym repertuarze.
No i rzucanie piłek.

To zdumiewające z jaką łatwością pies rozpoznaje zabawki Dziecka (te są nie do ruszenia), a Dziecko – zabawki psie (te z kolei służą do rzucania). Pies jest bardzo wyrozumiały wobec talentów M. – choć przyznam, że jak na troszkę ponad półtoraroczne Dziecko rzuca w dal całkiem nieźle ;-) W każdym razie Filip zawsze udaje zaskoczonego i z radością biegnie w stronę piłki. Zabawne to.

Pies i Dziecko.
Fajny team.
Polecam!
Również na wakacje.
Nic fajniejszego nad takie stado ;-)

PS Droga Bu! Jeśli chodzi o tytuł dzisiejszego posta, to trochę się zainspirowałam widokiem z Twojego balkonu ;-) i Waszym abecadłem przekręcadłem ;-)